czwartek, 16 lipca 2015

Dzień 6. Plany są po to, żeby je zmieniać! :) Droga do Francji przez tunel w Mt Blanc.

Noc była potwornie, strasznie i okropnie koszmarna. Temperatura chyba nie spadła poniżej 30 stopni. Na górze miałem otwarte lufciki, kabina była kilka godzin przed snem klimatyzowana, spałem bez koszulki i bez żadnego przykrycia, a mimo to przez całą noc się rozpływałem. Nie mogłem zasnąć przez pierwsze kilka godzin, wiercąc się i kręcąc i wyglądając przez lufcik po choćby lekki wiaterek. Który też z resztą z tego upału zrobił sobie wolne od wiania. A najgorsze było to, że niesamowicie chciało mi się napić najnormalniejszej zimnej wody, a miałem przy sobie tylko ciepłą i paskudnie słodką oranżadę. Damn it! Kierowca też chyba nie mógł tego znieść, bo nagle w środku nocy odpalił silnik i włączył klimę na kilkanaście minut. W końcu jakimś cudem udało mi się zasnąć.

Około 8-ej rano, po śniadaniu, mieliśmy rozładunek. Następnie się ogarnęliśmy i ruszyliśmy dalej - do Werony. Tam kierowca miał kolejny załadunek, już prosto do Polski. Problem w tym, że Mediolan nie leży na trasie Werona - Polska. Ale kierowca powiedział, że na Mediolan na trasie znajdzie jakieś wytłumaczenie. Na luuzie.


Słynny Autogrill


Rzeczywiście, kierowca znalazł wytłumaczenie. Od razu, gdy wjechaliśmy na teren firmy na obrzeżach Mediolanu, gdzie umówiliśmy się z Krystianem, do kierowcy zadzwonił szef z pytaniem, czy trasa mu się trochę nie pokręciła (ma lokalizację każdego kierowcy). Ten mu odpowiedział, że kupuje motor, Suzuki, bo znalazł jakąś dobrą ofertę w Milano (wł. Mediolan) i przy okazji zajechał. No nieźle. Pod firmą na obrzeżach Mediolanu czekał już Cristiano (wł. Krystian), który załadunek do Anglii miał dopiero za kilka godzin. Więc czekał. Później dojechał do nas jeszcze Paweł, z którym to Krystian miał jechać na 2 ciężarówki. Po jakiejś godzinie mój kierowca (z którym w ogóle przez te 2 dni zapomnieliśmy się przedstawić, więc nawet nie znam jego imienia) pojechał sobie do Polski. Niesamowity człowiek - nie dość, że miło, fajnie i ciekawie nam się rozmawiało, nauczyłem się od niego wiele o Włoszech i o świecie, to jeszcze zrobił dla mnie dodatkowe 300 kilometrów (150 w jedną i 150 z powrotem). Podziękowałem po polsku i po włosku i przyszedł czas pożegnania. Teraz oficjalnie moim kierowcą jest pan Krystian. 

Na załadunek musieliśmy czekać kilka godzin, co w taką pogodę było potworną udręką. Temperatura wynosiła ponad 40 stopni w cieniu.


Dla niedowiarków :D

Na początku był kawałek cienia, gdzie sobie leżałem na... czymś, ale potem wyszło słońce i musiałem się opalać. Nawet nie wiem, czy nie przysnąłem trochę, kiedy już był załadunek. W tym długim czasie zdążyliśmy się dobrze poznać. Jak wiadomo, przez żołądek do serca, więc kierowcy (jak się okazało - obaj Ślązacy) przyrządzili obiad. Krystian jakieś pyszne tradycyjne śląskie danie, a Paweł pyszne tradycyjne włoskie spaghetti. Ciężarówka jak drugi dom.

Czekamy na załadunek w 40-stopniowym upale...

I znowu, nafazowanie selfie stickiem ��

Gdy tak czekaliśmy, dowiedziałem się, że pan Krystian oprócz Ślązaka, jest także instruktorem narciarstwa alpejskiego. Nie ma to jak przejeżdżać przez Alpy z instruktorem narciarstwa alpejskiego! Kierowcy zademonstrowali swoją "ślonsko godke" oraz trochę wiedzy na temat gór. W końcu był załadunek, kiedy to czekałem jakieś 40 minut, po czym gotowi byliśmy ruszyć. Godzina: ok. 17-ej. Plecak wrzuciłem do kabiny Pawła, a siebie do Krystiana. Alpy, przybywam!

To one! Alpy! Już się wyłaniają! :D

Monte Bianco już na drogowskazie... :)

Jedziemy, jedziemy, po drodze Krystian i Paweł rozmawiają sobie przez CB radio i dzielą się swoją znajomością Alp. Aż w końcu ukazały się mym oczom potężne góry, które z początku jeszcze nieśmiało przebijały się przez chmury i mgłę. Niesamowicie poczułem potęgę tych Alp, które wydają się być tutaj od zawsze i panować. A sam poczułem się jak taki malutki ludzik. Człowiek - gatunek który próbuje zawojować świat i okiełznać przyrodę. Tutaj te olbrzymy, wystające ponad chmury, zdają się pokazywać, kto tu tak naprawdę rządzi. Uczucie, które towarzyszyło mi przez cały przejazd przez Alpy - NIESAMOWITE! Niewiarygodne, że istnieje coś tak potężnego i pięknego!







Krzyż na szczycie











W końcu znaleźliśmy się już przy granicy włosko-francuskiej, czyli przy wjeździe do tunelu pod Mt Blanc. Chociaż... czy w końcu? Chyba przez najbliższe kilka dni będę tęsknić za językiem, który choć w lekkim stopniu był dla mnie zrozumiały i możliwy do przeczytania... ;)

Niby flagi Francji, Włoch i UE (i Doliny Aosty) powiewają już przed tunelem, przy budynku dawnego przejścia granicznego, ale 
granicę przekracza się przejeżdżając przez sam tunel. To znaczy wjeżdża się we Włoszech, a wyjeżdża już we Francji :).









Ostatni postój po stronie włoskiej, zaraz przed tunelem




Panowie Krystian i Paweł :)





Wjazd do tunelu...

W końcu ruszyliśmy w stronę tunelu, wydrążonego w najwyższej górze Europy - Mont Blanc. Ma długość ponad 11 kilometrów długości. Dokładniej 11611m. Przejazd przez tunel jest koszmarnie drogi, a cena jest zależna od pojazdu, jakim jedziemy. Na przykład: osobówka o rozstawie osi mniejszej niż 1,3 m - €25,60. Pojazdy 2 - osiowe do 3 metrów wysokości - ok. €100. Pojazdy 3 - osiowe do 3 metrów wysokości - ok. €200. Tak, czy siak, większość woli jechać tym tunelem, niż jechać naokoło i zamiast tego zapłacić za dodatkowe paliwo.


Wjechaliśmy do tunelu. E
mocje były ogromne. Szczególnie, gdy kierowca powiedział mi o katastrofie, która miała tutaj miejsce w 1999r. ...

 Było to przed południem, 24 marca 1999 roku. Jak podaje wikipedia: "belgijska ciężarówka marki Volvo przewożąca mąkę i margarynę zatrzymała się pośrodku tunelu i zapaliła." Wyobrażacie to sobie? Pośrodku 11-kilometrowego tunelu! Podobno kierowca wyrzucił tlący się jeszcze papieros przez okno, a los chciał, że ten wpadł przez kratkę wentylacyjną do chłodni, co uruchomiło szereg nieszczęść. Najpierw pełno dymu sprawiło, iż kierowca zatrzymał się na środku tunelu i zaczął uciekać, zostawiając swoją ciężarówkę. (Gdyby wyjechał chociaż z tunelu i tam ją opuścił, nie doszłoby do tego wszystkiego.) Dym zaczął wypełniać tunel w zastraszającym tempie, a system wentylacyjny wdmuchiwał powietrze do środka, zamiast wydmuchiwać dym. Ludzie w innych autach, stojąc w korku, myśleli, że awaria zostanie zaraz usunięta, więc siedzieli i czekali w autach, mając nadzieję, że tam jest bezpiecznie. Gdy stwierdzili, że to nie był dobry pomysł, zdecydowali zawracać i wyjeżdżać jak najszybciej z 11-kilometrowego tunelu. Niestety - do odpalenia silnika potrzebny jest tlen, który właśnie był spalany przez rosnący pożar. Ludzie przerażeni zaczęli więc uciekać o własnych siłach. Niestety 
gęsty, toksyczny dym (zawierał dwutlenek węgla i groźne cyjanki) przemieszczał się znacznie szybciej. W tunelu zgasły światła, zapanowała ciemność, a pożar wciąż się szybko rozprzestrzeniał, co spowodowała margaryna z chłodni. Do tego doszedł wybuch cysterny, która przewoziła łatwopalne ładunki. To wszystko całkowicie uniemożliwiło strażakom wjazd do tunelu na miejsce tragedii. Znaczna większość ludzi, w tym dzieci, nie dobiegło do wyjścia. Ogień płonął przez 56 godzin. Wjazd grup "ratowniczych" do tunelu był możliwy dopiero po 5 dniach, kiedy pożar został ugaszony i temperatura w środku spadła na tyle, by można było do niego wjechać. Pozostało tylko liczenie ofiar i strat.

Kierowca oczywiście streścił mi tę historię, resztę sobie doczytałem w domu. Ale sama myśl o tym, co tu się działo jest potworna. Dziwnie jest tak teraz sobie jechać tym samym tunelem, gdzie to wszystko miało miejsce 16 lat temu... 


Teraz tunel jest bardziej przygotowany na tego typu sytuacje, a życie toczy się dalej. Wyjechaliśmy z tunelu i przy ulicy były już drogowskazy z francuskimi miejscowościami.

Nigdy nie przestanie mnie fascynować, jak takie budowle stawiają w takich miejscach... !!!

Zobaczyć śnieg w lipcu...



Lodowiec - zobaczony! 






Ooo, to słynne Chamonix [czyt. Szamoni] ! ☺

Drugi postój już po stronie francuskiej


Ostatnie spojrzenia na te cuda <3

Świadomość, że my też jedziemy po takim, hm, moście (?)... :D
Droga leży jak na zapałkach!!!


Zobaczyłem drogowskaz z napisem "Paris" i zdałem sobie sprawę gdzie jestem! Francjaa! ☺

Nastawała ciemność. Kierowcy zaraz odbijali na północ - w stronę Anglii, a ja na południe - w stronę Lyonu. Zrobiliśmy ostatni postój, na którym pierwszy raz zacząłem łapać stopa we Francji. Znaczy się pytałem na zajeździe przy drodze (we Francji tzw. "Aire [cośtam cośtam]"☺). Niestety, sprawdziły się słowa wszystkich ludzi, którzy mówili, że Francuzi nie mówią po angielsku. Niemowy totalne. Zaczynam bonjour'em - pięknie, ładnie odpowiadają. Ale na "Are you driving to Lyon?" albo po prostu "Do you speak English?" (niby proste pytania) machają coś rękoma i bęłkoczą po francusku, że nie. I na tym piękno i ładność rozmowy się kończą. Nie tyle, że nie umieją. Raczej nie lubią, a może i nienawidzą. Bo Włoch też niby nie umie. Czasem nawet totalnie nie umie. Ale lubi. Próbuje za wszelką cenę sprawdzić swoje umiejętności językowe.

Łapanie stopa się nie udało, jechaliśmy dalej i dalej, Alpy się oddalały, ciemność ogarniała tę część świata, a zaraz miał nadejść czas rozstania. Nie tylko z Krystianem i Pawłem. Ale rozstania z Polakami. Z językiem polskim. Z "łatwizną". No to teraz zacznie się Francja... 

Zostałem wysadzony jakoś w przedziale od 30 do 100 kilometrów od Lyonu (mniej więcej) na wielkim Aire przy autostradzie. Było paręnaście minut przed północą. Usiadłem na chwilę przy jakiejś restauracji na leżaku i znalazłem sieć Wi-Fi. Nawet nie odpaliłem Messengera, a za moimi plecami jakiś młody Francuz zapytał (gestykulując) o ognia. Dałem mu więc zapałki. Odpalił papierosa. Cisza totalna, tylko autostradę trochę słychać. Stoimy tak sobie... Zapytałem go, czy nie jedzie może w stronę Lyonu. Okazało się, że nie tylko jedzie w stronę Lyonu, ale i jako tako rozmawia po angielsku. "Jako taki angielski" w mniemaniu Polaka to "very good English" w mniemaniu Francuza. Nie tylko zgodził się mnie podwieźć, ale i zadał pytanie, które jeszcze bardziej mnie uszczęśliwiło: "A gdzie będziesz spać? Nie wiesz? Możesz spać u mnie.".

Nawet nie zdążyłem zacząć się martwić noclegiem na zajeździe (w sumie miałem zamiar kimnąć się po prostu na karimacie gdzieś w krzakach - było ciepło), a tu taka sytuacja. Warto mieć zapałki. Większość drogi rozmawialiśmy o podróżach i muzyce. Chociaż nie. Większość drogi nie rozmawialiśmy wcale. Albo bariera językowa, albo nieśmiałość, albo senność kierowcy - nie wiem. Emmanuelle sam podróżował stopem z dziewczyną, do Hiszpanii też. Głównie dlatego zaproponował mi nocleg. Co do muzyki - Francuzi słuchają prawie tylko francuskiej muzyki. Mało tego - Emmanuelle i nie tylko ten Francuz, z którym rozmawiałem podczas tej podróży, nie znają takich francuskich wykonawców jak Indila, czy Kendji Girac, którzy ostatnio cieszą się wielką popularnością w Polsce.

W końcu dojechaliśmy do Lyonu i do mieszkania Emmanuelle. Przywitałem się z jego dziewczyną, wziąłem prysznic, skorzystałem z Internetu, podłączyłem urządzenia do ładowania i poszedłem spać.

Korzystałbym z Internetu dłużej, ale na szczęście klawiatura francuska (AZERTY?!) mi to uniemożliwiła - aż tyle cierpliwości nie mam. ☺

Następnego dnia rano miałem udać się do wielkiego parku (najbliższej ciekawej atrakcji Lyonu), a następnie w niedalekie miejsce wskazane przez Emmanuelle, jako dobre do łapania stopa na południe. Bo kolejny "planowany" cel to: Marsylia, Awinion, lub Montpellier, czyli okolice Morza Śródziemnego ☺.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz