wtorek, 31 maja 2016

To może do Serbii ?

Druga majówka 2016

Tam, gdzie coś się kończy, tam coś innego się zaczyna.


Decyzja o zdobyciu Serbskiej Republiki zapadła w Miszkolcu na Węgrzech, po nieudanej próbie złapania stopa do Rumunii. Pożegnaliśmy się wtedy z Alba Fest 2016 w Alba Iulii (czyli m.in. otwartym koncertem Inny, Jamesa Arthura oraz Willy'ego Williama). Ale, cytując chyba siebie - plany są po to, żeby je zmieniać. Nie ma porażek. Wszystko zależy od Twojego nastawienia. Proste? Proste.

W Serbii nie byłem ani ja, ani Sylwia. Niesamowicie jaraliśmy się wizją zdobycia państwa, o którym tak mało się wie. Ale od początku...

25 maja 2016 roku. Godzina 13:30. Burza i nawałnica nad Białymstokiem, nie ogarniam, najeżdżam na ciągłą i oblewam egzamin praktyczny na prawo jazdy. Godzina 15:00. Pogoda znowu się uśmiecha. Jestem u Sylwii, kończymy się pakować na drugi długi weekend majówkowy. Sylwia, świeżutka absolwentka liceum, po maturze chciała spróbować "mojego" szwendania się po świecie. No to próbujemy. Kierunek: południe. Czyli tradycyjnie wsiadamy w sto-jedynkę i łapiemy do Rzeszowa. 


Z reguły łapiąc do Rzeszowa wolę postać dłużej, a w nagrodę za cierpliwość dojechać prawie, lub bezpośrednio do stolicy Podkarpacia. Udało się, po 16 wyjechaliśmy z Białegostoku, a noc spędzaliśmy już niecałe 30 km od Słowacji.












Do Słowacji (i w zasadzie to aż na Węgry) zabrało nas ze sobą świeżo upieczone młode małżeństwo, które tamtararam wybierało się właśnie w swojego poślubnego tripa! <3 Temat ślubów i ich zwyczajów przejął furę, tak jak i sam clue takiego dziwnego rytualnego łączenia się ludzi. Było pozytywnie i zabawnie, trochę złotych rad dostaliśmy, a na obrzeżach Miszkolca przy Auchanie pożyczyliśmy im na pożegnanie szczęścia na Tej Drodze. Btw., już podobno samo zabranie autostopowicza przynosi szczęście, słyszeliście? My też nie, ale głęboko w to wierzymy.






A'la prysznic, ładowanie komórek przy kawusi i w drogę. Pytając na parkingu przed Auchanem odczuliśmy bolesną prawdę dot. j. angielskiego na Węgrzech. Hи хуя. Węgierski odpada. Nie wiem skąd ten język się urwał i utrzymał w sąsiedztwie języków indoeuropejskich, ale nie ma najmniejszych szans żeby zrozumieć... cokolwiek. Tak samo jak Islandczycy, Węgrzy są bardzo przywiązani do swojego języka i jego wyjątkowości (weźmy na warsztat np. policję; ang. i wiele innych - police, niem. - polizei, wł. - polizia, hiszp. - policía, ros. - milicja, rum. - politia, nawet Turcy mają polis. A tu, na Węgrzech, w środkowej Europie, po ulicach jeździ Rendőrség - popularnie już zwani przez Polaków Rendżersami).





Tak czy siak, w stronę Rumunii nikt nie jechał. Pewne panie ładujące zakupy do auta pomogły nam jednak skomunikować się z pewnym panem, który podrzucił nas do centrum Miszkolca. Małe zakupy, pogawędka z Polakami w McDonald's, wreszcie trafiliśmy na stację paliw.
Po ponadgodzinnej nieudanej próbie złapania stopa... Zaraz zaraz...
Gdy się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.
Po ponad godzinie łapania stopa spotkałem młodego Węgra ze swoim tatą. Nie jechali do Rumunii, ale do Budapesztu. Chwila zastanowienia, i to nawet nie...
- Sylwiaaaa! Jedziemy do Budapesztu?
Sylwia, siedząc zrezygnowanie 20 metrów dalej przy stacji:
- Nooooo!

Załadowaliśmy się, dostaliśmy zimne piwo na drogę i... w drogę. Nie chcieliśmy ładować się do Budapesztu. Chcieliśmy gdzieś dalej, mniej pospolicie.
Sylwia:  -Ej, a daleko będzie do Serbii?






Zgodnie stwierdziliśmy, że festiwal w Alba Iulii nie był nam pisany. Miał charakter otwartej imprezy w centrum miasta, co trochę nas - autostopowiczów z wielkimi plecakami - zniechęciło. Dobrze się dzieje jak się dzieje! Wysiedliśmy na stacji przy autostradzie M0 - czyli obwodnicy Budapesztu. Na mapie wygląda to pięknie, bo odbiegają od niej autostrady na różne fajne kierunki Europy, coś jak "wszystkie drogi prowadzą do ... Budapesztu". My obraliśmy sobie M5 - na południe, w stronę Serbii. Tam też próbowaliśmy się dostać. Próbowaliśmy 2 dni. Pierwszego dnia został nam tylko wieczór. Zapytałem młodego gościa z restauracji na stacji paliw, czy mogę gdzieś podłączyć telefon. Zdezorientowany nic nie powiedział, zrobił parę gestów, trochę się pokrzątał, odłączył automat z niespodziankami i dał do zrozumienia, że tu mogę. Wróciłem po półgodzinie, może dwóch, z pocztówką z podziękowaniami i małym hasztagiem #mojatrajektoria. Mijają 2 minuty, chłopak biegnie do nas z dwoma dużymi pachnącymi kawami, podziękował za pocztówkę i wrócił do pracy. Dobro wraca.


Nie pierwsi i nie ostatni. Stacja przejęta przez Naszych!




               



Jakoś o północy usiedliśmy w środku podładować na jutro telefony i dać znać ludziom, że jest ok. Odpalam Instagrama i nie wierzę. Gość ze stacji (który jakieś 2h temu skończył pracę) znalazł mnie po tym małym hasztagu! Krisztian*. Stalker. Zaraz dostałem od niego friend request na facebooku. Podziękowaliśmy mu raz jeszcze, popisaliśmy trochę i poszliśmy spać. A nie, jeszcze musimy coś sprawdzić. Serbia-Węgry. Koniec Unii Europejskiej. Wielki płot na granicy. Uchodźcy. Wojsko. Zamknięta granica. Sprawdzamy na Internecie - wydaje się być w porządku. Poszliśmy spać.

* "S" w węgierskim czytamy jak "sz",
a "sz" czytamy jak "s". Taki niuansik. 



Coś chyba kiedyś już tu było, że "jak tu nie kochać tego, co robię"
Nowy dzień


 





JEST MOC

Wyspani, umyci, najedzeni, gotowi do akcji, wspaniali. Rano złapaliśmy pierwszego stopa z opcją rozmawiania po angielsku - to już all inclusive. Bonusowo było nam po dużej kanapce ze stacji. Upewniliśmy się, że nie ma większego problemu z przekraczaniem granicy węgiersko-serbskiej i najważniejsze - z powrotem. Gość był mega. Początek dnia z uśmiechem! Podrzucił nas już na stację na M5, gdzie po krótkiej rozmowie zabraliśmy się na południe z młodą Austriaczką i jej ok. 14-letnim synem. Jechali do... Rumunii... Ale zupełnie w inną jej część niż ta, do której początkowo zmierzaliśmy. Z czasem też dość słabo, bo mieliśmy niecały tydzień. Zostaliśmy więc przy Serbii. M5 ma to do siebie, że jakieś 20 km przed granicą Serbską się rozdwaja i powstaje M43 na wschód w stronę rumuńskiej Timisoary. Jakoś tak na pół drogi wyszedł temat Eurowizji, kiedy młody zaczął śpiewać swoje ulubione kawałki z tego roku; rodzinka była z Wiednia, przypomnę - Eurowizja 2015 tamże. Opowiedzieli nam trochę co się działo wtedy w mieście. Autostop jest spoko. ALE BAM! Trochę się zagadaliśmy i nim się zorientowaliśmy, oto zjechaliśmy z M5. I żeby nie przesadzić jeszcze bardziej, musieliśmy wpaść do niejakiego miasta Szeged (pol. Segedyn). Plum. Dobrze wiemy jak kończy się takie wpadanie...




Trochę bardzo się przeraziliśmy, że utknęliśmy, że nici z Serbii, że zanim się stąd ruszymy to będzie trzeba wracać... Jak się okazało, Szeged jest 3. pod względem liczby ludności miastem Węgier. No nic, postanowiliśmy przejechać miasto i wyjechać od strony granicy, gdzie jest bardziej lokalne przejście. Tym razem złapaliśmy... Algierczyka. Uchodźca, imigrant - ciężko określić. Wyemigrował ze swojego kraju kilka lat temu, w poszukiwaniu lepszego życia. I tak oto jeździ dostawczakiem po okolicach Szegedu - ojczyźnie słynnych węgierskich papryczek do słynnego węgierskiego gulaszu, oraz jednej z najbardziej prestiżowych uczelni Węgier. A dziś zrobił nam zupełnie bezinteresownie objazdówkę po tym uniwersyteckim miasteczku! Kiedy opowiadał dostatecznym angielskim o różnych ciekawych miejscach, nasze reakcje były głównie "woooow!", albo "amazing!". Trafiliśmy do jakiejś perełki! Z początku mieliśmy obawy, że starszy Algierczyk będzie chciał coś w zamian, że może nie zrozumiał idei autostopu jako po prostu podwózki w tym samym kierunku, ale wysiadając dał nam nawet reklamówkę świeżych czereśni i zimną wodę! Napisaliśmy mu pocztówkę z Polski - uśmiech bezcenny! A Szeged... okazał się najpiękniejszym węgierskim miasteczkiem w jakim byłem - ba! jednym z najpiękniejszym miasteczek w jakich w ogóle kiedykolwiek byłem! A Sylwia porównała go do... Rzymu! No bo czemu nie! :D Postanowione - chcemy się tu trochę poszwendać. Wysiedliśmy w centrum.

























Gdy sobie tak dumaliśmy gdzie się na początek udać, jacyś ludzie zapytali nas o drogę. Powiedzieliśmy, że my nietutejsi. Wtedy zjawił się Edvard, pseudonim Edi. Serb z pochodzenia. W jakimś ułamku podobno też Polak (polskie nazwisko). Śmieszny i pozytywny typ. Najpierw pomógł ludziom, potem nam. Powiedzieliśmy, że chcielibyśmy zostawić gdzieś plecaki podróżne, żeby pozwiedzać miasteczko. Poszliśmy gdzieś, ucięliśmy sobie miłą pogawędkę po drodze, potem Edi pogadał z ochroniarzem jakiegoś domu opieki i tak oto ruszyliśmy na podbój zupełnie nieplanowanego - ba! - nieznanego nam przedtem w ogóle Szegedu.

- - - PRZYDATNE INFO - - -
W informacji turystycznej dostaniecie darmowy przewodnik po mieście w języku polskim.



















Segedyn (węg. Szeged) jest największym miastem nad Cisą (węg. Tisza) - najdłuższym dopływem Dunaju








Znana jako Kościół Wotywny katedra w Szeged pod wezwaniem NMP
jest czwartym największym kościołem na Węgrzech

Na terenie katedry znajduje się krzyż upamiętniający zbrodnię katyńską. 

Pomysłodawcą postawienia krzyża był Jaślanin Karol Biernacki - konsul honorowy RP w Segedynie, który tu studiował, pracował, aż wreszcie ożenił się i zamieszkał na stałe. Z wielką pasją działa na rzecz polskiej mniejszości, a od wielu lat jest (uwaga) szefem tutejszego (węgierskiego) Archiwum Wojewódzkiego (!). Taki fajny polski akcent na południu kraju naszych bratanków 'do szabli i do szklanki' (i jak się okazuje - nie tylko!)




Dzwonnica, arkady... Tyć tyć tyć jak weneckie San Marco :D





Mistrz! <3




Jeszcze małe zakupy w Tesco, a po ustalonej półtorej godziny wróciliśmy po plecaki i ruszyliśmy na stację paliw na drodze wylotowej prosto do... Serbii! Edi nam powiedział, że pobliska serbska Subotica jest miastem godnym zobaczenia. I tak oto daliśmy się ponieść losowi (magia autostopu i backpackingu) i obraliśmy sobie ją za cel. Tygodniowy weekend to wciąż tylko weekend - szkoła czeka. Noc w Suboticy i wracamy. To ekscytujące tworzyć tylko takie zarysy planu!
Na niewielkiej stacji pojawiło się już dość dużo serbskich [głównie subotickich (? :D)] rejestracji. Po godzince poznaliśmy naszego pierwszego serbskiego kierowcę. Ervin, niezwykle pozytywny gość! Z nim pierwszy raz w życiu przekroczę granicę Unii Europejskiej i znajdę się po drugiej stronie... Wow!!! Próbowaliśmy z Ervinem rozmawiać po polsku, ale serbski nie jest już tak łatwy do zrozumienia jak czeski, czy słowacki. Co prawda to też język słowiański, ale słowiańskie dzielą się jeszcze na południowe, wschodnie i zachodnie. Tutaj zaczynają się oczywiście te południowe. Pierwsze wyrażenie, które jakoś mi utkwiło w głowie to "danas petak" (dzisiaj piątek). I jeszcze tak mi się zapamiętało, że jedziemy na "malą granicę" (czyli te mniejsze, lokalne przejście graniczne). A oto i ona... Mała granica, ale emocje kurcze duże :D.





Kontrola na granicy równie szybka i sprawna co rok temu na granicy węgiersko-chorwackiej (wewnętrznej UE) i... tyle. Papa UE, no siema Serbio!






Pierwsze wrażenie trwało przez cały pobyt :D Wszystko niby podobne ale tak różne!

W Serbii obowiązuje czasem alfabet łaciński, a czasem taka zmodyfikowana cyrylica.
Różnie. Jak kto woli. Ludzie tak się przyzwyczaili, że już nawet nie zwracają uwagi w jakim alfabecie czytają :)

Ervin, pozytywny gość, kiedy nie mógł się z nami dogadać, zadzwonił do swojego kumpla - rozmawiającego po angielsku. Dał mi telefon, ja z tamtym rozmawiałem, a tamten tłumaczył :D
Wysiedliśmy na stacji paliw w jakiejś wiosce. Toaleta, ogarnięcie się, parówki, szybkie zanotowanie serbskich rozmówek i na drogę. Jacyś ludzie przechodzili, zagadywali coś. To ciągnik sobie przejechał. To legendarna Zastava. To rower. Znowu Zastava...

Wreszcie zatrzymaliśmy... taksówkę. Zanim się zorientowaliśmy i schowaliśmy kciuka, kierowca zdążył zjechać na pobocze. Wysiada szalony Serb, otwiera bagażnik, krzyczy "come on", my na to że "stopiram" (autostopem), a on że "no taxi, no money, come on!", no to my biegniemy.
Jeśli wyobrażałem sobie kiedyś jakiegoś typowego Serba to był nim właśnie ten taksówkarz. Twardy akcent, donośny głos, prawie Bałkańczyk z krwi i kości. Prawie, bo bałkańska Serbia podobno zaczyna się dopiero na południe od Belgradu. Gość nam mówił, że "Serbja iz lajk e diznejlend!", oraz że w Suboticy podobno nie ma co oglądać. Mylił się. Wkrótce tam byliśmy i obaliliśmy mit.
Subotica leży 10km od granicy z Węgrami, w autonomicznym okręgu Wojwodina na północy Serbii, gdzie obowiązuje 5 języków urzędowych. Lepsze multi-kulti niż na Podlasiu! W samej Suboticy dominuje "mniejszość" węgierska (34%), dopiero potem są Serbowie (28%), po nich niejacy Buniewcy (10%) i Chorwaci (kolejne 10%). Nieźle. Pod względem religii też jest różnorodnie. 63% to katolicy, a 26% mieszkańców Suboticy są prawosławni. Okej, dość procentów! Galeria!


2 alfabety. Choose one!



Plac Wolności i ratusz miejski w centrum Suboticy.












To miasto aktualnie wygrywa. Jest cudowne! Niby "jakaśtam" Subotica, a przebija niejedną europejską stolicę. Trochę podobna do Szegedu, coś jakby jego serbska siostra! Przy architekturze można pofantazjować i zobaczyć troszkę rosyjskiej "potęgi" (możecie bić, ale kiedy spojrzałem na plac i ratusz, skojarzyło mi się z... Placem Czerwonym) i troszkę... barcelońskiego Gaudiego! Zobaczycie zaraz sami :3

Szwendaliśmy się do późna po mieście, chcieliśmy tak całą noc tam zostać... Pierwsza próba to próba znalezienia bardzo taniego noclegu. Po wielu rozmowach z wieloma ludźmi doszliśmy do wniosku, że nie ma takich. Druga próba to próba zostawienia gdzieś na noc plecaków i poszwendania się w tę ciepłą noc po mieście. Najpierw zaczęliśmy szukać fajnych krzaków, potem pytaliśmy ludzi. Nic. Trzecia próba, nie do końca świadoma - próba znalezienia sobie nowych serbskich znajomych, którzy nam jakkolwiek pomogą :D. Około północy zapytaliśmy kolejne Serbki, o miejsce gdzie moglibyśmy zostawić plecaki za darmo. Zaczęła się pogaduszka, spacerek, kilka pytań, co my tu robimy, nagle panie powiedziały, że mogą nam pomóc, żebyśmy tylko poszli z nimi. Myślę z cichą nadzieją "o, może pozwolą nam zostawić swoje plecaki u siebie!". OK. Autostop to nie niespodzianki. To niespodzianki do kwadratu. Idziemy tak, idziemy, wreszcie niedaleko starówki weszliśmy przez jakieś drzwi na mały dziedziniec. Z niego kolejne drzwi prowadziły do jakiegoś mieszkania na parterze. Przytulnie. Jedna z pań zaczyna nam tłumaczyć, gdzie co mamy, tu lodówka, sypialnia na górze, telewizor działa, prysznic działa tak i tak, możecie tu zostać, tu macie klucze, rano przyjadę - o której najlepiej? O 10? No dobrze, to o 10 rano przyjadę. Druga Pani tak patrzy na nas i wreszcie pyta:
- No i jak, pewnie duża niespodzianka dla was? Are you happy?
...

Tak. We are happy. Tak. Niespodzianka. E... Najlepiej wyobraź sobie teraz sam naszą reakcję, bo nie mam bladego pojęcia jak to opisać... (!!!) <3
Mieliśmy ochotę wyściskać te kobiety! Nie wierzę! Poznały jakichś Polaków o północy na mieście i po 15 minutach rozmowy udostępniły im mieszkanie za darmo i nawet nie wzięły od nas żadnych danych poza nr telefonu i imionami! Jeny! Panie spokojne, lekko uśmiechnięte, bijące takim ciepłem, powiedziały że muszą iść, my opętani szczęściem i euforią jeszcze raz podziękowaliśmy tysiąckroć, a kiedy zostaliśmy sami, patrzyliśmy na siebie z Sylwią jak zamurowani z takim równie zamurowanym uśmiechem. Mówił on coś w stylu "to chyba nie dzieje się serio, co nie?"... 

Nie wiem jak, nie wiem czemu, ale wiem jedno - jakaś Moc unosi się między nami w tym powietrzu. Nie zwlekając, ogarnęliśmy się, umyliśmy i ruszyliśmy na miasto. 



- - - PRZYDATNE INFO - - - 
W budynku tego pięknego monumentalnego ratusza, od strony Placu Wolności (centralny plac miasta) znajduje się McDonald's, gdzie możesz skorzystać z darmowego WiFi :)

Rzucone info światu, że żyjemy, a potem nocny podbój miasta. Była już pierwsza, ale znaleźliśmy jakąś otwartą budkę z jedzeniem, gdzie stało parę osób. Wystarczyło, że podeszliśmy i tak oto poznaliśmy 3 szalone Chorwatki, z czego jedna tu mieszka i gości 2 pozostałe w ramach CS (CouchSurfing), a z tych dwóch jedna jest... poetką i wydaje właśnie swoją książkę. Szalone babki. Złapaliśmy kontakt na przyszłość. Krótką pogawędkę przy budce z żarciem ucięliśmy także z miejscowymi równie stukniętymi policjantami, którzy sobie palili papierosy, pożartowaliśmy trochę, oni polecili nam dobre żarcie które sobie potem zamówiliśmy, a na koniec poklepali i pożyczyli miłego pobytu. Kurde, Serbia! <3










Plac Wolności - pomnik cara Jowana Nenada Czarnego, 
uważanego za "ojca" Wojwodiny






Z samego rana udaliśmy się na targ, w poszukiwaniu kwiatów w ramach podziękowań dla naszych cudownych kobiet. Na targu... klimacik iście południowy :'). Na pewno przesadzę, ale w zasadzie to mogę - porównałem to sobie z tureckim bazarem :D . Nieczęsto ogólnie mam okazję być romantykiem, jakimś arcy-dżentelmenem też nie jestem, Sylwia chyba też, więc mieliśmy nie lada wyzwanie z tymi kwiatami! Które wybrać?! Jak się okazuje, podróż to wszystkie dziedziny życia w jedną całość wzięte, jak te bukiety na targowisku. 





Multilingual

W 'makdonaldzie' jak w domu :')



Duch Święty na nas zstąpił, już wszystko rozumiemy



Koniec końców kupiliśmy dwie róże. Zrobiliśmy małe zakupy w serbskim markecie, gdzie przy kasie sobie ogarnęliśmy, że na zaraz przecież jesteśmy umówieni z właścicielkami mieszkania! Szybko tamże ruszyliśmy. Ogarnęliśmy się, spakowaliśmy i czekamy...
W końcu dzwoni dzwonek. Otwieramy - a tam kobieta i chłopak. Już wiemy, że to jej syn - Petrik.
Pewnie tamta druga kobieta to tylko jej przyjaciółka, z którą była akurat na spacerze... No nic, co dwie róże to nie jedna :D
Myśleliśmy, że trochę pogadamy, oddamy klucze i nas puszczą, i będziemy coś działać dalej. Ale nie!  :D . Petrik (15-latek, przy którego inteligencji czułem się jak rozpieszczone dziecko) i jego mama przygotowali dla nas pieszą wycieczkę po Suboticy! Naprawdę dużo się dowiedzieliśmy o tym miasteczku, o całej Serbii, o ludziach, o kulturze, o jedzeniu, historii nawet! To jest to - uczyć się o Serbii od Serbów! A propos jedzenia - zostaliśmy zabrani do restauracji ich znajomego na tradycyjną przekąskę - tulumbę (smażone ciasto, marynowane w syrobie słodowym, podawane na zimno - bomba!), oraz bozę - przepyszny orzeźwiający napój na bazie sfermentowanego zboża, zawierający ok. 1% alkoholu. Tutejsza kuchnia (i nie tylko) jest bardzo bliska tureckiej, a dlaczego? W latach 1459 - 1804 (!) Serbia była pod kontrolą Turków... Tak czy siak, za kuchnię możemy im tu podziękować <3.


2 alfabety






Synagoga

Też czujecie coś z Barcelony?


Tulumba z bozą

Petrik, jak się dowiedzieliśmy, jest jak dotąd najmłodszym Serbem, który przebiegł cały półmaraton! Nie trudno uwierzyć, bo chłopak wygląda na naprawdę zdolnego. Z równym zaangażowaniem, co jego mama, opowiadał nam o swoim mieście i kraju. Uwieńczyliśmy wycieczkę, wchodząc do jego gimnazjum, gdzie bodajże właśnie była uroczystość zakończenia roku szkolnego, dla abiturientów, czy coś. Być w serbskiej szkole! Zobaczyć to. Życie. Po prostu życie.
Przy okazji, dowiedzieliśmy się, że w Serbii gimnazja są traktowane bardzo poważnie. Z reguły wyglądają jak pałace, nauka jest w ogóle wielką wartością, a na takie uroczystości jak ta dziś - wszystko w środku było udekorowane kwiatami i prawdziwymi pnącymi roślinami! Serbskie gimnazjum. Bycie wśród tutejszych rówieśników. Bezcenne.

Kiedy wycieczka dobiegła końca, dowiedzieliśmy się, że to nie koniec niespodzianek. Standard...! :D <3. Spakowaliśmy się do auta (niestety znowu nie była to serbska Zastava, których tam tak dużo i którą marzyłem się przejechać), wręczyliśmy róże Pani, o której imię nawet nie powalczyliśmy i pojechaliśmy razem pod samo przejście graniczne, czyli paręnaście kilometrów za miasto, gdzie przyszedł znany już nam smutny moment pożegnania. No to w drogę... Szkoła czeka!

"Czekaj, bo chyba zgubiłam paszport..." <3


Z lekkim stresem, nie powiem, zbliżaliśmy się do bramek na przejściu granicznym. Oto co myślimy, że wiemy: Granica serbsko-węgierska. Płot, wojsko i uchodźcy. Unia Europejska. Wnikliwe kontrole. Już spodziewaliśmy się milionów pytań i pewnego przeszukiwania plecaków. Ale przeanalizowaliśmy sytuację i... jedyne z tego co na serio widzieliśmy, to granica serbsko-węgierska, Unia Europejska, no i ten obóz uchodźców - nie da się ukryć. Swoją drogą, dziwnie tak to wszystko widzieć na własne oczy. Być tutaj. Obok. Dzielą nas metry i jakieś ogrodzenie. My sobie idziemy, zjarani życiem, wracamy do domu... Oni tu teraz mieszkają. O ile można tak to nazwać. Jacyś wolontariusze, policja. Dzieciaki biegają sobie. Ciekawe co w ich głowach jest... Co z nimi będzie jutro, co za miesiąc, co za rok...
Tak, czy inaczej - media przesadzają. Teraz to widzimy. Stworzyły taką wizję, niemalże apokaliptyczną... A tu człowiek po prostu walczy o życie, próbuje. O życie tych dzieciaków. Tyle, i aż tyle.







Obóz uchodźców Ludzie

Organizacja i znajomość angielskiego trochę słaba na przejściu, ale poza tym wszystko na luzie. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy mieć po jednym uchodźcy w tych ogromnych plecakach, ale co tam. Żadnej kontroli poza paszportową. Cicho, spokojnie. I znowu w Unii naszej kochanej.




Jak się stąd wydostać, no JAK
// z cyklu "Łapanie stopa rozwija kreatywność"


Misja: złapanie Zastavy na stopa - niezaliczona.


Widzimy już polskie ciężarówki (z 1 wolnym miejscem), gadamy z polskimi kierowcami, ale tuż za przejściem granicznym złapanie dłuższego stopa okazało się być dość ciężkie. Słuchając węgierskiego radia, po jakichś 3 godzinach złapaliśmy małżeństwo jadące do Budapesztu. Zero angielskiego, za to trochę niemieckiego - jak to na Węgrzech często bywa. A niemiecki wyglądał tak, że przez całą drogę rozumieliśmy, że za podwózkę fundujemy lody na postoju, po czym okazało się, że wręcz przeciwnie. "Das ist Souvenir". Taka "pamiątka". Czasami czuję się podczas jazdy z takimi ludźmi, jak na wakacjach z szaloną rodzinką. Wygłupiamy się, jakbyśmy dorastali w jednym domu.






My też im podarowaliśmy pamiątkę - trochę przez przypadek - zostawiliśmy w ich aucie polską flagę, którą machaliśmy zawsze na widok polskich kierowców. Wysiedliśmy na już trochę nam znanej M0 (obwodnica stolicy Węgier), gdzie przeszliśmy na drugą stronę autostrady łapać na wschód i dalej na Słowację. Lubię takie przejścia, często wiążą się z nimi fajne wspomnienia.








Dawaj! Czysto jest!






Pozdro znad M0!


Kiedy zaczynało się już ściemniać, spotkaliśmy tirowca ze Słowacji. Jakoś to się potoczyło, że pomógł nam porozumieć się z pewnym starszym Węgrem, który rzekomo jechał do miejscowości 10 kilometrów od Słowacji. No ale granica węgiersko-słowacka jest długa... Nie wiem jak to się stało, ale jechaliśmy, nie wiedząc gdzie dokładnie jedziemy. Czy to będzie gdzieś tu niedaleko, czy pociągniemy na zachód pod samą Ukrainę. Tak, zgadliście - pociągnęliśmy pod samą Ukrainę. Co jakiś czas sprawdzałem na lokalizacji w telefonie gdzie jesteśmy. Nasz kierowca nie umiał DOSŁOWNIE ani słowa po angielsku, ani po żadnym innym języku oprócz węgierskiego. Jechaliśmy więc w ciszy, Sylwia z przodu, ja za nią. Ciemno. Autostrada. Co chwilę któreś z nas przysypiało. Zaraz północ, patrzę na mapę, minęliśmy już Tokaj, jedziemy jakąś lokalną drogą, Sylwia śpi, radio gra, kierowca jedzie. I to dziwne uczucie podniecającej niepewności. Kwintesencja życia. W końcu próbowaliśmy się z kierowcą jakoś porozumieć i zrozumiałem, upewniłem się, że rzeczywiście będziemy mieli 10 kilometrów do jakiegoś przygranicznego miasteczka. Wysiedliśmy na jakimś rondzie. Środek nocy. Niby jakaś wioseczka, ale poza tym nicość. Nie chce nam się kimać w krzakach, czy gdzieś, ani nawet rozbijać namiotu.
- Idziemy z buta na granicę?
- Idziemy, co będziemy marznąć jak te ciołki całą noc.


Noc była okrutna. z 10 kilometrów zrobiło się 15, szliśmy z tymi plecakami prawie do świtu, po drodze bez przygód oczywiście się nie obeszło. Idąc jakimś chodnikiem odsuniętym trochę od drogi usłyszeliśmy nagle jak coś dużego biegnie przeraźliwie przez krzaki obok nas, potem głośny plusk do wody i odgłos płynięcia. Nigdy nie dostałem takiego pietra w czasie podróży, nawet tych samotnych. Nie wiedziałem co robić. Na szczęście Sylwia wiedziała - "idziemy dalej".
Żadnych dosłownie samochodów, ludzi tak samo. Tylko my i przyroda. Widzieliśmy zarysy gór, które się przesuwały z każdym kilometrem. Na jednej z nich był świecący krzyż. Wschodził wielki pomarańczowy księżyc. Miliony gwiazd. Nawet dość ciepło. Szliśmy jak nocna pielgrzymka, cicho, reflektując świat, swoje życie... Co 2 kilometry kładliśmy się na chodniku i gapiliśmy się w gwiazdy. Czuliśmy się jak na totalnym odludziu. Wreszcie, przed 5-tą rano, dotarliśmy do miasteczka i od razu na wlocie ujrzeliśmy stację benzynową. Wbiliśmy na lekkie wzniesienie przy stacji, otoczone siatką i uznaliśmy je za fajne miejsce do spania. Tak sobie leżymy, dumni z siebie i myślimy... Dobrze jest w swoim życiu co pewien czas podjąć jakieś wyzwanie.






Przed wyjściem do ludzi trzeba wyglądać i pachnieć - tak,
w autostopie też, w autostopie szczególnie

Z rana wyruszyliśmy dalej (żeby dopełnić postanowienia - pieszo) w stronę granicy. Jak się okazało, miasteczko to pikuś. Do granicy jeszcze co najmniej 5 kilometrów. Trochę obolali - idziemy. Swoją drogą, ładnie tu, w tym... Satoraljaujhely... Tak. Mamy szczęście, bo jest niedziela, a jak się potem dowiedzieliśmy - od niedawna na Węgrzech sklepy mogą być otwarte w niedziele (czyli to, co w Polsce planuje się zrobić dokładnie na odwrót), a przed samą granicą było Tesco. Zrobiliśmy małe zakupy na powrót i wymieniliśmy kasę w kantorze. Nie pogardziliśmy także ogólnodostępną wodą w łazience, żeby wyglądać jak na człowieka przystało. No to teraz byle do Słowacji.



Tak






Szybka lekcja węgierskiego:
pierwsze widoczne słowo - ubrania
drugie widoczne słowo - obuwie
Węgierski jest nudny?

Mini hamburgerek


Region Winiarski Tokaj


No. Prawie jak w domu.

Równouprawnienie, tjaa

Wreszcie Słowacja. Ukochany kraj. Tym razem odkryliśmy, że mandaty za przekroczenie prędkości w terenie zabudowanym są tutaj niesamowicie wysokie, bo jak tylko jest odpowiedni znak, kierowca przyhamowuje jak na magiczne zaklęcie. Sprawdza się prawie zawsze.

Najpierw pojeździliśmy z paroma Słowakami, za których językiem już tęskniłem. Potem z Trebišova z Polakami dojechaliśmy aż do Rzeszowa. A następnego dnia byliśmy już u siebie, na Podlasiu. I wreszcie w domu. Serbia Serbią, ale szkoła czeka.
A pół godziny potem dostałem SMS'a od Sylwii:

"Ej, już mi się chce wracać..."


// pictures by Sylwia P i ja