niedziela, 12 lipca 2015

Dzień 2. - Nie ma nikogo w domu. Słowacja i Węgry


Drugiego dnia pierwszy kierowca mnie uświadomił, że przecież w weekendy TIR-y nie jeżdżą, temu trudniej coś złapać. Następnie jechałem z młodą parą z Łotwy. Okazało się, że zwiedzili więcej Polski niż ja. Akurat się wybrali w słowackie Tatry, więc przekroczyłem z nimi granicę. Było jakoś przed 7-mą rano. Z Łotyszami dojechałem do Preszowa, a w końcu trafiłem na Martina - Słowaka jadącego prosto do Levic, czyli już niedaleko znajomych. Jak fajnie móc znowu porozmawiać po słowacku... :) 

Tatryyyy :)


W Levicach dostałem na pożegnanie butelkę wody i poszedłem łapać stopa już do znajomych. Złapałem grupkę młodych Słowaków, którzy dowieźli mnie już do celu, czyli do wioski Karin, u której spędziłem pierwsze dni moich zeszłorocznych wakacji na Słowacji. Dzwonię dzwonkiem, otwieram furtkę... ale okazuje się dziwna niespodzianka. Nikogo nie ma w domu. Dzwonię więc na telefon. Nie odbiera. Dzwonię więc do innych słowackich znajomych. Ale nikt nie odbiera... Postanowiłem poczekać więc godzinę i ruszać dalej. Poszedłem do sklepu, kupiłem horalky i dolałem sobie zimnej wody ze sklepowego kranu. W porównaniu do Polski, tam za Karpatami był już upał. Poszedłem więc w ustronne miejsce i się przebrałem, a buty zmieniłem na sandały. Minęła godzina i nic. Zostawiłem więc liścik w tubie na gazety przy furtce Karin i stanąłem na końcu wsi z kartką, na której było napisane "Italy" oraz z drugą "Monaco". Tak trochę dla jaj, bo jeszcze miałem nadzieję, że ktoś ze znajomych się odezwie. I się nie myliłem, bo dostałem sms od Veroniki z zapytaniem gdzie jestem. Napisałem więc gdzie jestem i po półgodzinie Veronika przyjechała autem z sąsiedniej wsi, a z nią także jej sesternica (kuzynka), którą poznałem u Mimi na ostatnich wakacjach. 

Z Veroniką spotykam się już... piąty raz. 3 razy na projekcie Comenius i 2 razy podczas podróży autostopem. To genialne. Kto by na to wpadł jeszcze 1,5 roku temu kiedy poznaliśmy się na projekcie w Niemczech. Pewnego dnia, jakoś między 3, a 7 marca 2014r. przy wejściu do szkolnej toalety w 68. Mittelschule w Leipzig zapytałem ją mniej więcej tak: "Hej, a ty rozumiesz po polsku?" :)

Piąte spotkanie z Veroniką :)


Tak więc spotkaliśmy się po raz piąty, pogadaliśmy, dostałem butelkę zimnej wody i zimnego energetyka (tego było mi trzeba), zrobiliśmy sobie parę zdjęć, a następnie zostałem podwieziony aż do Ostrzyhomu na Węgrzech (węg. Esztergom), gdzie byłem rok temu na bazylice. I po paru godzinach znowu przyszedł czas pożegnania... Dostałem obietnicę, że następnym razem to Veronika wpadnie do mnie stopem, ze swoją sesternicou na ferie lub następne wakacje :D. W Ostrzyhomie spędziłem chwilę nad Dunajem i zacząłem łapać w stronę Budapesztu z kartką, na której napisałem "Balaton". 

Zatrzymało się małżeństwo - Węgrzy, którzy jechali właśnie do Budapesztu. Kierowca mówił tylko po węgiersku, ale żona tłumaczyła. Całą drogę byłem pytany i podziwiany. Przegadaliśmy całą drogę. Od pani Diany padła propozycja zrobienia selfie. Pierwsze w życiu selfie z kierowcą podczas podróży autostopem! Co najlepsze, zrobił je kierowca. Podczas jazdy!

Powinno być w TOP najniebezpieczniejszych selfie

Pan Zoltan dał radę nawet wejść na facebooka i mnie znaleźć. I nas nie zawieźć do nieba (albo w drugą stronę). Z kolei pani Diana użyczyła mi swojego telefonu z internetem, abym mógł wstawić nasze selfie na fb... śmiesznie było i pozytywnie ☺. Dowiedziałem się, że nad Balatonem jest właśnie ostatni dzień Balaton Sound Festival. I że ma być m.in. DJ Tïesto. Postanowiłem tam zajechać. W Budapeszcie wysiadłem na stacji benzynowej, dostałem kolejną butelkę wody, a pani Diana nawet poinformowała pracownika stacji, że będę łapać stopa i żeby się mną trochę zaopiekować ☺.

Jedyne zdjęcie z Budapesztu, bo...

... Po chwili złapałem już autko jadące prosto na Balaton, gdzie chciałem spędzić noc. Jechali nim mama, tata i córka. A kierowca znowu był Zoltanem. Znowu byłem odpytywany i podziwiany. Ale tym razem Zoltan mówił po angielsku, nawet bardzo dobrze. Świetnie nam się rozmawiało. Głównie o świecie i o wszystkim, czyli o tym, o czym lubię najbardziej. Uwielbiam takich kierowców, z którymi rozmowa sama leci. Odwieźliśmy mamę i córkę do ich miasteczka nad Balatonem, a mnie kierowca wysadził w miejscowości Zamardi - trochę dalej, gdzie był właśnie ten festiwal. Myślę, że jutro będzie dobra okazja do złapania kogoś wracającego z festiwalu na zachód. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze na stopa parę młodych Węgrów, którzy też kierowali się na imprezę. Gdy wysiedliśmy, pomogli mi się tam trochę ogarnąć. 

Było już ciemno. Dowiedziałem się, że niestety festiwal jest sporo płatny. Zrezygnowałem więc, tak samo jak zrezygnowałem z szukania tam dobrego miejsca na rozbicie namiotu. Wszystkie pola zajęte, pełno ludzi i policji, ogólnie rozbicie się na dziko też nie wchodziło w grę. W ogóle w miasteczku był ten typowo festiwalowy klimat. Totalny luz, dziwnie wyglądający ludzie, wszędzie muzyka (elektroniczna), alkohol, słychać różne języki. Były tam tysiące głównie młodych ludzi z całego świata, z przewagą Węgrów i Belgów. Fajnie było, ale ja z moim wielkim plecakiem nie czułem się tam dobrze. Pomyślałem, że pora spróbować łapać stopa gdzieś dalej. Złapałem. Po dwóch godzinach, a pojechałem 10 kilometrów dalej. Było już około północy, więc zapytałem kierowcę czy ma ogród i czy mógłbym rozbić się w nim na noc. Tym razem nie Zoltan, ale ale Alexander potwierdził i się zgodził. Gdy wjechaliśmy na podwórko, przywitałem się z psem, oraz znajomymi Alexandra, z których jeden przedstawił się słowami "Hey, I am bi". Siedzieli sobie przy ognisku, więc gdy rozbiłem namiot, miałem trochę raźniej. Potem było już cicho, ciemno i zasnąłem.