niedziela, 10 sierpnia 2014

Dzień 10. Niespodziewane Zakopane, powrót do domu i marzenie najoficjalniej spełnione! :)

   Jadąc krętą górską drogą, na poboczu zobaczyłem spory sznurek samochodów. To kolejka na Morskie Oko. Będą tak czekać do rana.

   W końcu dojechaliśmy do Zakopanego. Wysiadłem... właściwie nie pamiętam gdzie. Byłem tak bardzo podekscytowany w ogóle tym wszystkim co się dzieje, że szedłem, szedłem i do Kina Letniego w centrum doszedłem. Pomyślałem, że to odpowiednie miejsce, żeby się ogarnąć oraz skorzystać z darmowego wi-fi i toalety. Z braku lepszego pomysłu wszedłem na facebook'a, zerkając na jakiś włoski film wyświetlany na ekranie, i napisałem do Mimi, bo obiecałem, że będę się odzywać.



   Ale dość relaksu. Jest noc, a ja oczywiście znowu nie wiem gdzie spać, i czy w ogóle spać. Chciałem rozbić namiot gdzieś w lesie u podnóży gór, ale pomyślałem, że jestem porąbany, więc odpada. Pochodziłem trochę po śpiącym już Zakopanem (w ogóle jest to dość małe miasteczko, nigdy tu przedtem nie byłem, ale zawsze myślałem, że skoro tyle się o nim mówi, to jest trochę większe). Przez przypadek doszedłem pod słynną skocznię - Wielką Krokiew, której w środku nocy prawie nie było widać. Była sobota, a w mieście było dziwnie pusto, raz na jakiś czas przejechało auto, przeszedł jakiś człowiek...
   Postanowiłem się kimnąć na siedząco. Na ławeczce, na ulicy Piłsudskiego. Byłem już totalnie zmęczony i śpiący, a górski klimat sprawiał, że dodatkowo było dosyć zimno. Oczywiście i tak nie zasnąłem, bo co chwilę coś mnie rozpraszało: twarda ławka, spadający śpiwór, sporadycznie pojawiający się ludzie i samochody, a w końcu jakieś zwierzę w lesie za plecami... Jestem w górach, w środku nocy, za mną jest las, a ja jestem sam. Szybko się zawinąłem i przeszedłem trochę dalej. Potem zobaczyłem wychodzącego z lasu... jelenia. Wyszedł na chodnik i zaczął grzebać w śmietniku. Próbowałem zrobić mu jakieś zdjęcie, ale było zbyt ciemno, więc sobie spokojnie obserwowałem. Trochę nabałaganił, po czym poszedł grzebać w następnym koszu. Wyglądało to komicznie. A jeszcze śmieszniej się zrobiło, gdy jakiś narąbany facet, wracający zapewne z imprezy, szedł sobie spokojnie chodnikiem, po czym zauważył jelenia. Wyjął telefon, zaczął go filmować i wypowiadać "twórcze" komentarze do tej całej sytuacji. Wyglądało to zabawnie, bo na ulicy było ciemno, pusto, byłem tylko ja, on i jeleń. Mnie nawet chyba nie zauważył. Darł się tylko na całą ulicę do telefonu: "Widzicie to?! O ku**a, ja pier**lę! Co to ku**a jest!". Gdy wszystko wróciło do normy, posiedziałem jeszcze trochę na ławce. Myślałem, że uda mi się doczekać rana, aby zobaczyć Wielką Krokiew, ale nie wytrzymałem i udałem się w kierunku wylotówki. Przeszedłem się jeszcze spokojnie po tych słynnych zakopiańskich Krupówkach.


Krupówki, Zakopane.
Jeszcze parę godzin temu nawet nie pomyślałbym, że mogę tu wylądować <3 :-)

   Doszedłem na drogę prowadzącą do Krakowa, założyłem kamizelkę odblaskową i szedłem przed siebie, czekając na wschód słońca. Kilkadziesiąt minut później, gdy zrobiło się już jasno, zatrzymałem się w końcu na przystanku, gdzie zacząłem łapać stopa.



Przysypiający góral w dorożce
5:30 rano, Zakopane

   Po jakiejś godzinie zjechało autko przeładowane ludźmi. Gdy podbiegłem, oni powiedzieli, że chętnie by podwieźli, lecz nie mają wolnego miejsca. Ah, te żarty. Zatrzymała się też grupka podpitych czubków, ale podziękowałem.
   Niestety, dopiero po ok. 3 godzinach udało mi się dojechać do Nowego Targu z młodym fanem muzyki reggae z dredami, który także często podróżuje autostopem. Właśnie jechał do pracy. A pracował jako kierowca w firmie przewozowej swojego taty. Po drodze przesiedliśmy się do jego busa i podwiózł mnie nim za darmo jeszcze parę kilometrów, podczas gdy inni pasażerowie musieli kupować bilet. To jest dopiero coś: człowiek przejeżdża 4 kraje praktycznie bez pieniędzy, a życie ma jak w Madrycie. Dalej łapałem na jakimś przystanku zaraz za sygnalizacją.


   Byłem niesamowicie zmęczony, więc zanim złapałem stopa, na chwilę jeszcze zdarzyło mi się przysnąć. Kolejny kierowca, gdy zobaczył, że głowa mi się giba na boki, pozwolił mi rozłożyć siedzenie i się przespać. Przebudziłem się w okolicach Krakowa, a następnie dopiero tuż przed Kielcami. Zaraz potem wysiadłem na zajeździe przy autostradzie. Zajazd był duży, ale auta żadnego. Kto by się zatrzymywał w takim miejscu... Podszedł do mnie tylko stróż (albo ktoś podobny) i chwilę ze mną pogadał. Ogólnie to powiedział, że mam marne szanse, bo tutaj rzadko coś zajeżdża. Życzył mi jednak powodzenia, po czym odszedł.
   Rozłożyłem się na parkingu w cieniu czegoś dziwnego, wystającego z betonu. Zjadłem sobie śniadanie, zadzwoniłem do dziadków i czekałem... Na chwilę nawet wyszedłem na autostradę, ale stwierdziłem, że to bez sensu i zbyt ryzykowne, więc wróciłem i czekałem dalej... Wtedy w upale już któryś raz podczas tej podróży powiedziałem sobie, że autostop jest strasznie męczący. Ale najzabawniejsze jest to, że gdy już coś złapię, zakochuję się w tym sposobie podróżowania na nowo.
   W końcu zjechało jakieś auto. Kierowca jechał do Szydłowca, w stronę Warszawy, więc mógł mnie zabrać po najdłuższym łapaniu stopa w życiu (minęło dobre 5 godzin). Z reguły od każdego kierowcy można dowiedzieć się czegoś mądrego, lub po prostu ciekawego. Ten mnie zapytał, czy przypadkiem nie jestem z tej pielgrzymki na Jasną Górę, bo właśnie przechodzą niedaleko... Wysiadłem na stacji benzynowej w Szydłowcu.
   Najpierw łapałem przez niecałą godzinę "na kciuka". Widząc jednak już częściej białostockie rejestracje, przygotowałem kartkę z napisem "Białystok". No i poskutkowało. Trzymałem kciuka w górze, a gdy zobaczyłem zbliżające się "BIA", szybko wystawiłem kartkę. Auto zatrzymało się kilkadziesiąt metrów dalej. Szybko podbiegłem i niesamowita radość mnie ogarnęła, gdy dowiedziałem się, że 4-osobowa rodzinka jest z Łap. Wcisnąłem się więc między dwóch ok. 8-letnich synów i myśląc o tym, że z takiego Szydłowca dojadę prawie pod Białystok, czułem po prostu wielką ulgę. Okazało się, że rodzina także wracała z Zakopanego. Co jeszcze się okazało? Że brat kierowcy mieszkał jakieś 20 lat temu w moim mieście, na moim osiedlu i na mojej ulicy. Ciężko uwierzyć, prawda? To jest właśnie magia autostopu ;)

   A tak przy okazji, jadąc kiedyś do dziadków (50 km od mojego miasta), złapałem na stopa pewnego chłopaka wracającego z Wrocławia. Tuż przed wyjściem z auta dowiedziałem się, że ma wesele u dziewczyny o takim samym nazwisku, jak ja. Natomiast po zajechaniu do dziadków okazało się, że ów kierowca należy do mojej rodziny od strony babci. Taka tam przygoda :).


   Tak więc jechałem z poczuciem wielkiego szczęścia i miałem takie dziwne wrażenie, jakbym był już w towarzystwie mojej rodziny, albo przynajmniej znajomych, których znam od lat. Chłopaki obok oglądali kilkanaście razy ten sam odcinek jakiejś bajki na śmiesznych małych telewizorkach, zawieszonych na oparciach przednich foteli. A ile przy tym było kłótni, bo jeden robił pauzę, a drugi wyłączał płytę itp.. Przejechaliśmy w końcu Warszawę. Podczas całej drogi dużo rozmawialiśmy, ale też tyle samo przespałem.

   Gdy zbliżaliśmy się do Zambrowa, kierowca zaczął mnie nadawać na CB radiu. Po wielu nieudanych próbach, w końcu udało się znaleźć TIR-a, który jechał na Białoruś przez Kuźnicę Białostocką, więc mógłby mnie wysadzić po drodze w moim mieście. Jakoś się z nim dogadaliśmy, rodzinka przekazała mnie nowemu kierowcy na parkingu, a ja podziękowałem pięknie i zaraz jechałem już dalej. Zadzwonili do mnie rodzice i powiedzieli, że pojechali do Jurowiec nad rzekę, zaraz za Białymstokiem i żebym wysiadł gdzieś tam. Trochę było mi żal, bo miałem transport prosto do Czarnej Białostockiej, ale w końcu wysiadłem tam gdzie miałem.

   Wyszła po mnie mama i siostra. W miarę normalnie się przywitaliśmy i udaliśmy się nad wodę, gdzie mnóstwo ludzi relaksowało się na słońcu i pływało. Była tam moja rodzinka i znajomi.

   No i zaczęły się pytania w stylu "No i jak tam było na wycieczce?", albo "I jak, fajnie było? Podobało się?". Zacząłem trochę opowiadać, powiedziałem wtedy parę zdań, trochę dołożyłem w aucie, potem w domu... Potem każdemu z osobna zacząłem opowiadać to samo... Żeby to chociaż był czas i ktoś żeby słuchał uważnie... ;).

   Znacie już całą historię i wszystko (prawie), co mi się przydarzyło niesamowitego. Teraz spróbujcie sobie wyobrazić, jak mogłaby zabrzmieć w miarę krótka odpowiedź na pytanie "No i jak tam było w tej Słowacji?". No więc fajnie było. Super. Extra. Niesamowicie.

Reszta "wyjdzie w praniu" ;).

Teraz jest chyba dobra okazja, żeby wstawić kilka świetnych tekstów ;)



Początek trochę z przymrużeniem oka ;)











Niedziela, 10 sierpnia 2014 roku.

Jakoś wieczorem wróciłem do domu.


Teraz pora na małe podsumowanie chyba ;)


1. Okazało się, że parę godzin po tym, jak wyjechałem z Zakopanego, przez tamte okolice przeszły jakieś trąby powietrzne i mieli totalne załamanie pogody.


2. Spełniłem tak po prostu swoje wielkie marzenie! (A tylu przedtem mówiło, że mnie porąbało dogłębnie... i że w ogóle mam nierealne jakieś te swoje marzenia.)


3. Na Słowacji podczas Comeniusa każdy mówił, że przyjedzie na wakacje, ale chyba nikt się nie spodziewał, że ja faktycznie to zrobię, bo obiecałem. Po prostu wziąłem i przyjechałem.

Można? Można. :)

4. Zauważyłem, że ludzie podróżujący praktycznie bez pieniędzy przeżywają tak niesamowite przygody, jakie typowym turystom mogły się co najwyżej śnić. Będzie co wnukom opowiadać :)).


5. Zawsze coś się zatrzyma, choćby trzeba było czekać i 5 godzin!!!


6. Żałuję chyba tylko i wyłącznie tego, że przez 10 dni tachałem ze sobą namiot, podczas gdy ani razu go nie rozbiłem.


7. Wszędzie jeszcze muszę wrócić. Do Pragi oczywiście, do Wiednia koniecznie, na Słowację obowiązkowo, na Węgry trochę bardziej na południe i do Zakopanego, byleby w dzień.


8. Wow, ja to naprawdę zrobiłem! Sam nie mogę do końca uwierzyć i sobie tego uświadomić, że jeszcze rano, parę godzinek temu byłem w Tatrach, w Zakopanem, wczoraj przemierzałem z Mimi i jej rodzicami Słowację, a parę dni temu przejeżdżałem przez Pragę, Austrię, Bratysławę i zahaczyłem o Węgry! I te wszystkie rzeczy, które się zdarzyły...

I to, że z wszystkiego zawsze jakoś wyszedłem... :D
WOW....! :)

9. No i przede wszystkim bardzo, ale to bardzo (pięknie, niesamowicie, ślicznie, z całego serca) dziękuję wszystkim, którzy współtworzyli tę przygodę, przyczynili się do spełnienia mojego marzenia, a także wszystkim, którzy w ogóle to czytają :D, którzy mnie wspierają, którzy mnie nie wspierają i w ogóle dziękuję wszystkim. Jestem tak podekscytowany, że mam ochotę cały czas dziękować! :D


10. Jak to na pocztówkach pamiątkowych robiłem, tak i tu:

       D'akujem. Dziękuję,

                     -Sebastian =)


31 maja 2014 roku, dzień przed moim wyjazdem na Słowację z Comeniusa.

Spotkanie autorskie z Przemkiem Skokowskim - podróżnikiem autostopowiczem, 
który mnie zainspirował poprzez swój blog, potem wydał książkę, 
aż w końcu przyjechał do Białegostoku, do pewnej kawiarnio-księgarni, 
gdzie miałem okazję mu podziękować, otrzymać parę wskazówek i taki oto magiczny autograf. 
Bo to wszystko zaczynało się już dawno...

10 sierpnia 2014 roku it came true. :)

sobota, 9 sierpnia 2014

Dzień 9. Pożegnalne wakacje z rodinkou, pierwszy polski autostop i powrót do Polski po 9 dniach.

   Około 8-tej wygramoliłem się z łóżka i zszedłem na śniadanie. Przed wyjazdem podarowałem rodzicom pocztówki z podziękowaniami i pozdrowieniami. Dla Mimi dałem uwielbiane przez nią cukierki krówki z Polski, które jej obiecałem przywieźć. Nie minęło wiele czasu, gdy opuściłem ten dom na co najmniej kilka miesięcy (po mnie wszystkiego się można spodziewać ;)). Zajechaliśmy jeszcze do babci Mimi, która koniecznie chciała mnie zobaczyć. Potem pojechaliśmy już na północ, prosto do Bojnic.

   Jedziemy, jedziemy, a tu nagle mama się odwraca i mówi mniej więcej coś takiego, że zdecydowali, iż mogą mnie w sumie podwieźć aż do Popradu (pod Tatrami, 50km od granicy polskiej), bo w sumie i tak są na wakacjach. Taka "mała" niespodzianka :D. Nie mogłem uwierzyć. Wiedziałem, że mama Mimi boi się, że tak podróżuję autostopem, więc chyba nie odpuściła tak do końca ;), co było niesamowicie miłym gestem.
   Zadzwoniłem jeszcze do mamy i powiedziałem, że jadę do Popradu. Najśmieszniejsze było to, że mama nie wiedziała, gdzie to w ogóle jest. Bo przecież równie dobrze mogło to być gdzieś w Serbii, albo w Kazachstanie. Czemu nie? ;)

   W końcu dojechaliśmy do Bojnic. Tam poszliśmy do zoo, do którego Mimi z rodzicami bardzo lubią jeździć. A szczególnie tata, który uwielbia papugi (dlatego w ogrodzie (i nie tylko) hoduje ich co najmniej kilkadziesiąt) :). Z zoo było doskonale widać piękny zamek na wzgórzu. 


Timon i jego genialna mina :)

Zamek w Bojnicach, z Mimi i Mistrzem drugiego planu


Z rodzicami :)


   Na koniec zaszliśmy do typowej słowackiej restauracji, zbudowanej na wzór karczmy. Wszystko z drewna, góralski klimat, kelnerzy przebrani w tradycyjne słowackie stroje góralskie, skoczna góralska muzyka i typowe góralskie jedzenie. Świetny klimat. Nie pamiętam co zamówiłem, ale obowiązkowo do tego była kofolka :).

Wielbłąd na wolności przy restauracji. 
Jego mina niby powalająca, ale bynajmniej nie próbował się uśmiechnąć...

   Gdy już się najedliśmy do syta, ruszyliśmy w dalszą drogę w stronę Ružomberku, a następnie przez słowackie Tatry prosto do Popradu. W aucie na tylnym siedzeniu panował sleeping i selfing (oczywiście).



    Postój zrobiliśmy nad jeziorem Liptovská Mara. To w jego pobliżu, w miejscowości Liptovský Mikuláš znajduje się słynny aquapark - Tatralandia. Samo jezioro jest tak naprawdę zbiornikiem retencyjnym na rzece Wag (Wah), podczas którego budowy wysiedlono i zalano szereg okolicznych wsi. Ale to tylko fakty. Bo pejzaż jest niesamowity! Jest pięknie, co (mam nadzieję) widać na poniższych zdjęciach.










   Teraz pozostał już tylko niestety ostatni etap naszych wspólnych wakacji, czyli droga przez Tatry.





   Szybko przejechaliśmy miasto Poprad i ustaliliśmy, że wysiądę na stacji benzynowej w Wielkiej Łomnicy (Veľká Lomnica). Już kilka dni wcześniej postanowiłem, że w drodze powrotnej muszę zahaczyć o Poprad (celem zobaczenia Tatr z tak bliska, jak jeszcze ich nie widziałem), a następnie będę kierować się na Rzeszów, Lublin i dalej w stronę Białegostoku.
   Wysiadłem więc na stacji benzynowej. Dostałem od mamy specjalnie dla mnie zakupiony wcześniej prowiant. I nadszedł ten najgorszy moment. Czyli trzeba się pożegnać... Za Mimi będę niesamowicie tęsknić, spędziliśmy ze sobą te ostatnie dni jak rodzeństwo. Chociaż może i nie, bo z rodzeństwem to różnie bywa. Tak się do siebie przyzwyczailiśmy, że ciężko było się rozstać. Podziękowałem z całego serca za wszystko, zaprosiłem oczywiście do siebie, jak i zostałem ponownie zaproszony na Słowację, z obietnicą, że następnym razem na rodzinne wakacje jedziemy nad jezioro Balaton na Węgry. No i niestety, musieliśmy się tak po prostu pożegnać. Pomachałem rodzinie na pożegnanie i udałem się na przechadzkę po tej małej stacji benzynowej, aby próbować szukać mojego następnego kierowcy.

   Ruch był taki, że na 5 minut przyjeżdżały ze 2 auta. Były oczywiście już polskie rejestracje, ale aktualnie nikt nie jechał w tym kierunku, w którym ja zmierzałem. Wieczór zdawał się zbliżać nieubłaganie, a dookoła było dziwnie puste pole. Zaczęło mi zależeć głównie tylko na tym, żeby przekroczyć dziś granicę, dojechać do Polski, złapać polską sieć komórkową i mieć tanie połączenia już do polskiej rodziny. Stanąłem więc przy zjeździe na stację i ponownie po kilku dniach zacząłem łapać stopa. Machałem flagą Polski, gdy coś jechało, ale także dostrzegałem to, co w tym było najpiękniejsze. Najpiękniejsze w tej chwili... Piękne, wysokie Tatry, za którymi właśnie chowało się słońce... Dookoła przyjemna cisza i złote pola... Uśmiech mi się poszerzał, mimo że czekałem coraz dłużej.


O tak mi się uśmiech poszerzał :)


Zachód słońca za Tatrami


"Ciemno wszędzie. Głucho wszędzie.
Co to będzie? Co to będzie?..."

   W końcu po kilku godzinach złapałem pierwszego stopa. Był to Słowak z dwójką dzieci, mieszkańcy pobliskiej wioski. Miałem dylemat, czy jechać. Kierowca polecił mi, żebym kierował się z nim bardziej w stronę Tatr, bo tam podróżuje więcej turystów z Polski, natomiast tą drogą, którą ja chciałem się kierować, teraz jeżdżą praktycznie sami mieszkańcy niedalekich słowackich miejscowości. Jednak zaufałem (już sobie uświadomiłem, że podczas podróży to zawsze niesie ze sobą pozytywne konsekwencje, potem byłem z tego powodu niesamowicie szczęśliwy) i wsiadłem.
   Długo nie jechaliśmy, bo wysiadłem w tej samej miejscowości, tylko już na ulicy, prowadzącej do samych Tatr. Stanąłem niedaleko dużego pensjonatu (styl typowo góralski) i po niedługim czasie zatrzymało się starsze słowackie małżeństwo. Pozwolono mi nawet siedzieć z przodu, chociaż troszkę się przeraziłem, gdy na podłodze między nogami zobaczyłem leżące noże...
   Z tymi ludźmi jakoś łatwo mi się rozmawiało... Tak jak ja używałem swojego słowackiego, tak oni władali swoim polskim. Ogarnąłem to, o dziwo, dopiero po jakimś czasie. Jak dobrze pamiętam, zapytałem, czy są z Polski (praktycznie bez zająknięcia rozmawiali w moim języku). Okazało się, że tak jak ja mam znajomych na Słowacji, tak oni mają znajomych w Polsce. Stąd ta umiejętność. Małżeństwo poleciło mi niedalekie pole namiotowe, gdzie nocleg kosztowałby tylko niecałe 2 euro. Chciałem jednak dzisiaj koniecznie dojechać do Polski, bo za wiele kilometrów dziś stopem nie przejechałem.

   Gdy wysiadłem, zorientowałem się, że jestem w tej znanej miejscowości turystycznej - Tatrzańskiej Łomnicy (Tatranská Lomnica). Zdałem też sobie sprawę, że faktycznie jestem w Tatrach. W sumie pierwszy raz w życiu. I to zupełnie przez przypadek. Wow! :)


   Zdałem też sobie sprawę, że nadchodzi ciemna noc. Zastanowiłem się jeszcze chwilę nad rozbiciem namiotu, ale chyba się nie poddałem, bo wyciągnąłem flagę i łapałem dalej. I opłaciło mi się to. Tak naprawdę nie do końca zdawałem sobie sprawę gdzie chcę jechać. Zmierzałem po prostu w kierunku granicy, a dalej w stronę domu. Zaskoczyłem się więc znów niesamowicie, gdy następnego stopa (w dodatku pierwszego polskiego stopa podczas całej podróży) złapałem do... Zakopanego! No proszę! Kto by o tym pomyślał jeszcze ze 2 godziny temu! Kierowcą był tym razem mężczyzna uwielbiający Amy Winehouse, a współpasażerką była jego przyjaciółka, która tradycyjnie już nie mogła się nadziwić że zrobiłem to, co zrobiłem. Wracali ze wspinaczki po słowackiej części Tatr, co uwiecznili na pięknych zdjęciach, którymi chętnie się pochwalili. A ja całą drogę nie mogłem się przestać podniecać, że jestem w Tatrach i zmierzam do Zakopanego.




   Było już ciemno, zza szczytów wyłaniał się Księżyc, a ja kontemplowałem tę chwilę. W pewnym momencie mnie zatkało... Kilka kilometrów przed granicą zostaliśmy zatrzymani przez słowacką policję. Niby byłem grzeczny, ale gdy zaczęli zaglądać do auta, trochę się przejąłem, że będą o mnie wypytywać. Całe szczęście obeszło się bez tego. O godzinie 20:42 wjechaliśmy na terytorium Rzeczypospolitej. Polskie napisy! W końcu jestem w swojej Ojczyźnie!

Powrót do Polski.
Granica przekroczona 9. sierpnia 2014r, o godzinie 20:42 :)

piątek, 8 sierpnia 2014

Dzień 6-8. Przeprowadzka i całkiem normalne życie... :)

   Pobudka, ogarnięcie się i śniadanie. Jest środa, więc się pakuję. Karin gdzieś wyjeżdża, a ja przeprowadzam się do Michaeli, czyli Mimi :).
   Poznaliśmy się w czerwcu, gdy ona przyjmowała koleżankę z Polski. Wtedy dostałem od niej zaproszenie i obiecałem, że przyjadę na wakacje. Wiele osób obiecywało, że przyjedzie, a ja po prostu wziąłem i przyjechałem.
   Dostałem od Karin i jej mamy słynną czekoladę Studentską oraz wino słowackie. 
Do Mimi miał mnie odwieść dziadek Karin. Chciałem jechać stopem do tej niedalekiej wsi, bo to tylko jakieś 15 km drogi, ale wszyscy się uparli, więc się poddałem. Czekaliśmy na dziadka, a w tym czasie podarowałem mamie dwie pocztówki, na których wcześniej napisałem dobre słowa, podziękowania i pozdrowienia. Zapraszałem całą rodzinkę do siebie kilka razy, na co oni śmiesznie reagowali, że na pewno nie stopem. Od nich z resztą też dostałem zaproszenie, ale z zastrzeżeniem, że może lepiej pociągiem, autobusem, czy coś... :D

   Gdy przyjechał samochód, pożegnałem się z mamą i podziękowałem, a Karin pojechała z nami. W końcu dojechaliśmy do celu i na ulicy przed domem czekała już na mnie Mimi. Pożegnania, podziękowania, aż w końcu przeprowadzka do nowego domu i nowego własnego pokoju - na górze, naprzeciwko pokoju Mimi. Od tego momentu żyłem sobie całkiem normalnie i szczęśliwie.. :-)

   Pierwszego dnia, zaraz jak weszliśmy do domu, zjedliśmy obiad, z którym Miśka specjalnie na mnie czekała. Zanim wrócili rodzice, Mimi pokazała mi w ogrodzie swoje kilkadziesiąt, jak nie ponad sto papug, po czym pojechaliśmy ze znajomymi Mimi 8-osobową grupą na rowery. Dojechaliśmy nad zalew kilkanaście kilometrów stąd. Tam pierwszy raz w życiu zrobiłem z dziewczynami słynne wyzwanie cynamonowe (cinnamon challenge), po czym tak oblałem się wodą, że po powrocie musiałem zmienić ubrania. 

                     

   Rodzice Mimi już czekali i oczywiście zaczęło się to samo co u Karin, czyli najpierw było niedowierzanie i odpytywanie, potem podziwianie, ale martwienie się, aż w końcu pogodzenie się z tym faktem, odpuszczenie i kręcenie głową z uśmiechem. W sumie z tatą Mimi za wiele nie rozmawiałem, głównie z tego powodu, że jest Węgrem, a językiem słowackim posługuje się niewystarczająco dobrze (tak jak ja z resztą), żebyśmy mogli się dobrze dogadać.
   Wieczór spędziliśmy u Mimi w pokoju (w sumie tak jak każdy inny wieczór), słuchając muzyki, śpiewając po polsku i słowacku, rozmawiając na Skypie z kolegą z Comeniusa z Niemiec, oraz oglądając różne filmiki na YouTube, w tym występy z różnych edycji Eurowizji, którą od kilku lat oboje oglądamy. Tradycyjnie już położyłem się spać z uśmiechem na twarzy, dziękując Bogu za to, co się dzieje.

   Następny dzień minął równie przyjemnie. Najpierw wyszliśmy po przyjaciółkę (której imienia nie pamiętam) i przyjaciela Mimi - Adama. Wróciliśmy z nimi do domu, zamówiliśmy pizzę, a potem włączyliśmy polską komedię "Wkręceni". Śmiechu było przy tym co niemiara. Nawet jeśli nie z powodu charakteru tego filmu, to z zabawnego polskiego języka. O dziwo film został przez Słowaków zrozumiany i najwyraźniej się im bardzo spodobał. Potem posłuchaliśmy trochę polskiej muzyki, raczej tej z ostatniego czasu (LemON, Sylwia Grzeszczak) i wyszliśmy do ogrodu, aby ponownie zrobić cynamonowe wyzwanie, tym razem ja, Mimi i Adam. Gdy odprowadziliśmy koleżankę, poszliśmy jeszcze z Adamem na pobliskie pola na końcu wioski, aby podziwiać zachód słońca z niewielkiego wzniesienia.








   Długo się nie naoglądaliśmy. Po kilku minutach w polu, jakieś 150 metrów od nas zobaczyliśmy hasające zwierzątko. Potem jeszcze jedno. Oo, i piąte! Może to sarenki? Nie.
   Jakież było nasze przerażenie, gdy na początku ze spokojem stwierdziliśmy, że są to liszki (lisy), a potem podjęliśmy decyzję o jak najszybszym ewakuowaniu się z tego miejsca. Adam wrócił tą samą drogą, a ja z Mimi postanowiliśmy tak nie ryzykować i iść w dosłownie przeciwną stronę aktualnej pozycji lisów - przez pole, przechodząc obok ciągnacych się od ulicy podwórek, dotarliśmy do furtki, prowadzącej do ogrodu dziadków Michaeli. Dziadków od strony jej taty. A co za tym idzie - Węgrów. Dziadek wpuścił nas na podwórko (furtki są tutaj dokładnie zamykane, bo w okolicy grasują lisy i cyganie) i zaczął oprowadzać mnie po swoim małym zwierzyńcu. Poczułem się naprawdę miło, gdy mówił coś do mnie po węgiersku, próbując wmieszać w to pojedyncze słowackie słówka, a następnie (jak to dziadek) chciał mi koniecznie pokazać swoje wszystkie zwierzątka hodowlane, oraz pieska, którego imienia zapomniałem. 
   W końcu wróciliśmy pod nasz dom, gdzie czekał już Adam. Potem reszta dnia jakoś minęła, a przed spaniem śpiewaliśmy z Mimi piosenki między innymi Ewy Farnej - ja po polsku, a Miśka te same piosenki w wersji czeskiej. Śmiesznie to się w ogóle zaczęło, bo wpisaliśmy nazwę naszej wioski (Farná) w google, a gdy wyskoczyła nam pani Ewa, Mimi nie mogła uwierzyć, że ona jest też Polką, a nie tylko Czeszką. 

Nigdy nie zasypiać na podłodze w czyimś pokoju... ;)

   Mieliśmy jechać jeszcze do Želiezoviec, aby spotkać się z resztą znajomych z Comeniusa, ale w końcu skończyło się na tym, że ok. 21-ej przyjechała do nas Veronika ze swoją siostrą. Oczywiście znowu zaczęło się niedowierzanie i ekscytacja (co z resztą bardzo polubiłem). Chwilę porozmawialiśmy, Veronika pojechała, a my zaraz poszliśmy spać. Zanim jednak zasnęliśmy, dogadaliśmy się, że jutro pojedziemy na basen.

   W piątek z rana pojechaliśmy z Adamem autobusem do Levic. Tam poszliśmy do miejsca pracy rodziców Mimi i jej tata podwiózł nas na basen do niedalekiej miejscowości. Spędziliśmy tam wiele godzin, uprawiając swimming, leżing, eating, i selfing oczywiście.







   Z powrotem wróciliśmy autobusem, oczywiście przysypiając. Chciałem spróbować tradycyjnego słowackiego dania, które ma wdzięczną nazwę - bryndzové halušky i które spotykałem na wielu listach dań w wielu miejscach. Mimi napisała więc do swojej mamy, a gdy wróciliśmy do domu czekało na nas to pyszne danie. Nie pamiętam dokładnie jak wyglądało i jak się je przyrządzało, więc przytaczam definicję z wikipedii: "Są to drobne kluseczki z ciasta ziemniaczano-mącznego (haluszki) przecierane przez sito. Podawane z bryndzą (serem z mleka owczego). Wierzch dania polewa się roztopioną słoniną i skwarkami." - tak właśnie to wyglądało i było nietypowo smakowite! ;) Podobno nawet Czesi przyjeżdżający na Słowację chcą koniecznie spróbować tego dania.


   Jest już piątek, 8. sierpnia. Za 5 dni muszę być w domu, więc chyba trzeba zacząć myśleć o powrocie. Mimi z rodzicami miała jechać na wakacje do Bojnic, więc w sumie ustaliliśmy, że pojadę jutro z nimi, a stamtąd będę miał trochę bliżej do granicy. Wieczorem porozmawialiśmy jeszcze z moimi rodzicami na Skypie. W sumie decyzja i tak zależała tylko ode mnie, więc postanowiliśmy z Mimi i jej rodzicami, że jedziemy jutro na wspólne wakacje, tam się rozstaniemy, a ja odbiję na północ. W stronę Polski. Wieczorem obejrzeliśmy jeszcze "Rio 2" po angielsku i z angielskimi napisami, po czym się spakowałem i poszliśmy spać.