sobota, 9 sierpnia 2014

Dzień 9. Pożegnalne wakacje z rodinkou, pierwszy polski autostop i powrót do Polski po 9 dniach.

   Około 8-tej wygramoliłem się z łóżka i zszedłem na śniadanie. Przed wyjazdem podarowałem rodzicom pocztówki z podziękowaniami i pozdrowieniami. Dla Mimi dałem uwielbiane przez nią cukierki krówki z Polski, które jej obiecałem przywieźć. Nie minęło wiele czasu, gdy opuściłem ten dom na co najmniej kilka miesięcy (po mnie wszystkiego się można spodziewać ;)). Zajechaliśmy jeszcze do babci Mimi, która koniecznie chciała mnie zobaczyć. Potem pojechaliśmy już na północ, prosto do Bojnic.

   Jedziemy, jedziemy, a tu nagle mama się odwraca i mówi mniej więcej coś takiego, że zdecydowali, iż mogą mnie w sumie podwieźć aż do Popradu (pod Tatrami, 50km od granicy polskiej), bo w sumie i tak są na wakacjach. Taka "mała" niespodzianka :D. Nie mogłem uwierzyć. Wiedziałem, że mama Mimi boi się, że tak podróżuję autostopem, więc chyba nie odpuściła tak do końca ;), co było niesamowicie miłym gestem.
   Zadzwoniłem jeszcze do mamy i powiedziałem, że jadę do Popradu. Najśmieszniejsze było to, że mama nie wiedziała, gdzie to w ogóle jest. Bo przecież równie dobrze mogło to być gdzieś w Serbii, albo w Kazachstanie. Czemu nie? ;)

   W końcu dojechaliśmy do Bojnic. Tam poszliśmy do zoo, do którego Mimi z rodzicami bardzo lubią jeździć. A szczególnie tata, który uwielbia papugi (dlatego w ogrodzie (i nie tylko) hoduje ich co najmniej kilkadziesiąt) :). Z zoo było doskonale widać piękny zamek na wzgórzu. 


Timon i jego genialna mina :)

Zamek w Bojnicach, z Mimi i Mistrzem drugiego planu


Z rodzicami :)


   Na koniec zaszliśmy do typowej słowackiej restauracji, zbudowanej na wzór karczmy. Wszystko z drewna, góralski klimat, kelnerzy przebrani w tradycyjne słowackie stroje góralskie, skoczna góralska muzyka i typowe góralskie jedzenie. Świetny klimat. Nie pamiętam co zamówiłem, ale obowiązkowo do tego była kofolka :).

Wielbłąd na wolności przy restauracji. 
Jego mina niby powalająca, ale bynajmniej nie próbował się uśmiechnąć...

   Gdy już się najedliśmy do syta, ruszyliśmy w dalszą drogę w stronę Ružomberku, a następnie przez słowackie Tatry prosto do Popradu. W aucie na tylnym siedzeniu panował sleeping i selfing (oczywiście).



    Postój zrobiliśmy nad jeziorem Liptovská Mara. To w jego pobliżu, w miejscowości Liptovský Mikuláš znajduje się słynny aquapark - Tatralandia. Samo jezioro jest tak naprawdę zbiornikiem retencyjnym na rzece Wag (Wah), podczas którego budowy wysiedlono i zalano szereg okolicznych wsi. Ale to tylko fakty. Bo pejzaż jest niesamowity! Jest pięknie, co (mam nadzieję) widać na poniższych zdjęciach.










   Teraz pozostał już tylko niestety ostatni etap naszych wspólnych wakacji, czyli droga przez Tatry.





   Szybko przejechaliśmy miasto Poprad i ustaliliśmy, że wysiądę na stacji benzynowej w Wielkiej Łomnicy (Veľká Lomnica). Już kilka dni wcześniej postanowiłem, że w drodze powrotnej muszę zahaczyć o Poprad (celem zobaczenia Tatr z tak bliska, jak jeszcze ich nie widziałem), a następnie będę kierować się na Rzeszów, Lublin i dalej w stronę Białegostoku.
   Wysiadłem więc na stacji benzynowej. Dostałem od mamy specjalnie dla mnie zakupiony wcześniej prowiant. I nadszedł ten najgorszy moment. Czyli trzeba się pożegnać... Za Mimi będę niesamowicie tęsknić, spędziliśmy ze sobą te ostatnie dni jak rodzeństwo. Chociaż może i nie, bo z rodzeństwem to różnie bywa. Tak się do siebie przyzwyczailiśmy, że ciężko było się rozstać. Podziękowałem z całego serca za wszystko, zaprosiłem oczywiście do siebie, jak i zostałem ponownie zaproszony na Słowację, z obietnicą, że następnym razem na rodzinne wakacje jedziemy nad jezioro Balaton na Węgry. No i niestety, musieliśmy się tak po prostu pożegnać. Pomachałem rodzinie na pożegnanie i udałem się na przechadzkę po tej małej stacji benzynowej, aby próbować szukać mojego następnego kierowcy.

   Ruch był taki, że na 5 minut przyjeżdżały ze 2 auta. Były oczywiście już polskie rejestracje, ale aktualnie nikt nie jechał w tym kierunku, w którym ja zmierzałem. Wieczór zdawał się zbliżać nieubłaganie, a dookoła było dziwnie puste pole. Zaczęło mi zależeć głównie tylko na tym, żeby przekroczyć dziś granicę, dojechać do Polski, złapać polską sieć komórkową i mieć tanie połączenia już do polskiej rodziny. Stanąłem więc przy zjeździe na stację i ponownie po kilku dniach zacząłem łapać stopa. Machałem flagą Polski, gdy coś jechało, ale także dostrzegałem to, co w tym było najpiękniejsze. Najpiękniejsze w tej chwili... Piękne, wysokie Tatry, za którymi właśnie chowało się słońce... Dookoła przyjemna cisza i złote pola... Uśmiech mi się poszerzał, mimo że czekałem coraz dłużej.


O tak mi się uśmiech poszerzał :)


Zachód słońca za Tatrami


"Ciemno wszędzie. Głucho wszędzie.
Co to będzie? Co to będzie?..."

   W końcu po kilku godzinach złapałem pierwszego stopa. Był to Słowak z dwójką dzieci, mieszkańcy pobliskiej wioski. Miałem dylemat, czy jechać. Kierowca polecił mi, żebym kierował się z nim bardziej w stronę Tatr, bo tam podróżuje więcej turystów z Polski, natomiast tą drogą, którą ja chciałem się kierować, teraz jeżdżą praktycznie sami mieszkańcy niedalekich słowackich miejscowości. Jednak zaufałem (już sobie uświadomiłem, że podczas podróży to zawsze niesie ze sobą pozytywne konsekwencje, potem byłem z tego powodu niesamowicie szczęśliwy) i wsiadłem.
   Długo nie jechaliśmy, bo wysiadłem w tej samej miejscowości, tylko już na ulicy, prowadzącej do samych Tatr. Stanąłem niedaleko dużego pensjonatu (styl typowo góralski) i po niedługim czasie zatrzymało się starsze słowackie małżeństwo. Pozwolono mi nawet siedzieć z przodu, chociaż troszkę się przeraziłem, gdy na podłodze między nogami zobaczyłem leżące noże...
   Z tymi ludźmi jakoś łatwo mi się rozmawiało... Tak jak ja używałem swojego słowackiego, tak oni władali swoim polskim. Ogarnąłem to, o dziwo, dopiero po jakimś czasie. Jak dobrze pamiętam, zapytałem, czy są z Polski (praktycznie bez zająknięcia rozmawiali w moim języku). Okazało się, że tak jak ja mam znajomych na Słowacji, tak oni mają znajomych w Polsce. Stąd ta umiejętność. Małżeństwo poleciło mi niedalekie pole namiotowe, gdzie nocleg kosztowałby tylko niecałe 2 euro. Chciałem jednak dzisiaj koniecznie dojechać do Polski, bo za wiele kilometrów dziś stopem nie przejechałem.

   Gdy wysiadłem, zorientowałem się, że jestem w tej znanej miejscowości turystycznej - Tatrzańskiej Łomnicy (Tatranská Lomnica). Zdałem też sobie sprawę, że faktycznie jestem w Tatrach. W sumie pierwszy raz w życiu. I to zupełnie przez przypadek. Wow! :)


   Zdałem też sobie sprawę, że nadchodzi ciemna noc. Zastanowiłem się jeszcze chwilę nad rozbiciem namiotu, ale chyba się nie poddałem, bo wyciągnąłem flagę i łapałem dalej. I opłaciło mi się to. Tak naprawdę nie do końca zdawałem sobie sprawę gdzie chcę jechać. Zmierzałem po prostu w kierunku granicy, a dalej w stronę domu. Zaskoczyłem się więc znów niesamowicie, gdy następnego stopa (w dodatku pierwszego polskiego stopa podczas całej podróży) złapałem do... Zakopanego! No proszę! Kto by o tym pomyślał jeszcze ze 2 godziny temu! Kierowcą był tym razem mężczyzna uwielbiający Amy Winehouse, a współpasażerką była jego przyjaciółka, która tradycyjnie już nie mogła się nadziwić że zrobiłem to, co zrobiłem. Wracali ze wspinaczki po słowackiej części Tatr, co uwiecznili na pięknych zdjęciach, którymi chętnie się pochwalili. A ja całą drogę nie mogłem się przestać podniecać, że jestem w Tatrach i zmierzam do Zakopanego.




   Było już ciemno, zza szczytów wyłaniał się Księżyc, a ja kontemplowałem tę chwilę. W pewnym momencie mnie zatkało... Kilka kilometrów przed granicą zostaliśmy zatrzymani przez słowacką policję. Niby byłem grzeczny, ale gdy zaczęli zaglądać do auta, trochę się przejąłem, że będą o mnie wypytywać. Całe szczęście obeszło się bez tego. O godzinie 20:42 wjechaliśmy na terytorium Rzeczypospolitej. Polskie napisy! W końcu jestem w swojej Ojczyźnie!

Powrót do Polski.
Granica przekroczona 9. sierpnia 2014r, o godzinie 20:42 :)