poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Dzień 4. Droga do Želiezoviec i cel osiągnięty! :-)

   Mimo, że spałem zaledwie 4-5 godzin, to o 5-tej rano obudziłem się niesamowicie wypoczęty. 
W sumie przecież dwie ostatnie noce spędziłem albo wcale nie śpiąc i odsypiając potem w samochodzie, albo śpiąc na ławce. Wstaliśmy, ogarnęliśmy się i ok. 6-tej już się pożegnaliśmy na dole. On ruszył z powrotem do Pragi, a ja znowu tą samą drogą w kierunku wylotówki. Przed wyjściem dostałem jeszcze drobny, ale jakże przydatny podarunek od Filipa - mapę Słowacji.

   Tym razem poszło sprawniej i doszedłem bez problemów do końca. Napisałem na kartkach napis "ŽELIEZOVCE" w kawałkach i przykleiłem taśmą do większego, zapisanego już kartonu. Postałem tak trochę, ale nic się nie zatrzymywało, a zaczynał kropić mały deszczyk. Napisałem więc na kartce "Nitra" i po jakichś 10 minutach jechałem już furgonetką. Znowu miałem spore szczęście, bo zaraz jak wsiadłem do auta, rozpętała się ulewa. Wysiadłem na stacji benzynowej przy autostradzie w miasteczku Zeleneč. Niebo zaczęło się rozpogadzać, a po deszczu nikły wszelkie ślady. Popytałem najpierw na stacji, po czym usiadłem na betonowym murku przy wyjeździe ze stacji i łapałem do Želiezoviec.



   Po ok. 30 minutach ujrzałem wyłaniającą się z lasku na oko ok. 20-letnią dziewczynę z podróżnym plecakiem. Szła w moją stronę i krzyknęła "ahoj!", więc odpowiedziałem jej tym samym. Podeszła bliżej i, ku mojemu zdziwieniu, zapytała:
- Ty jesteś z Polski?!
- A ty też?! - odpowiedziałem głupim pytaniem, jakby to nie było oczywiste.
Chciałem pytać, skąd wiedziała, ale ogarnąłem się, że na plecaku mam postawioną małą flagę Polski. Rodaczka dosiadła się do mnie i dalej czekaliśmy razem.
   Ona wracała z Rumunii do Gdańska. Sama. 20-letnia dziewczyna. Do Rumunii pojechała stopem z przyjaciółmi, ale potem się rozstali. Opowiedzieliśmy sobie nawzajem nasze przygody z podróży. Okazało się w ogóle, że przyjechała tu mniej więcej tą samą drogą, którą ja miałem dalej jechać do Želiezoviec.
   Posiedzieliśmy na murku razem z pół godziny, po czym, machając moją flagą, zatrzymałem dla niej polskiego TIR-a. I znowu zostałem sam. Wtedy podjąłem decyzję, której niesamowicie potem żałowałem. Postanowiłem przejść przez pola na bezpośrednią drogę do Nitry.



Szedłem przez 5 kilometrów przez gorąc, po drodze obżerając się kukurydzą:



pestkami słonecznika:


i dziesiątkami przepysznych mirabelek. Trochę się najadłem i w końcu dotarłem. I byłem totalnie załamany. Na drodze panował szybki ruch i mało tego nie było miejsca, gdzie auta mogłyby zjeżdżać. Straciłem w sumie ok. 3 godziny, sporo sił i optymizmu. O zgrozo, znowu trzeba iść przez te pola 5 kilometrów... W drodze powrotnej oczywiście znowu objadałem się mirabelkami.
   W sumie na darmo przeszedłem 10 kilometrów i był to chyba najbardziej męczący moment podczas tej podróży
   Gdy wracałem, spotkałem starsze małżeństwo, zbierające mirabelki. Zdziwieni moją obecnością z plecakiem podróżnym na środku pola, gdzieś na słowackim zadupiu, zagadali do mnie i zadali parę pytań (skąd jestem, dlaczego jestem tutaj, gdzie chcę dojść itp.). Przejechało tędy nawet jakieś auto. Próbowałem je łapać, ale jak gdyby mnie nie zauważając, kierowca pojechał dalej. Starszy pan powiedział, że ludzie na Słowacji tacy są, uśmiechnął się i razem z żoną życzył mi powodzenia w dalszej podróży. Ja tam osobiście nie widzę większych różnic, między Polakami, a Słowakami.

   Wróciłem więc z powrotem na zajazd i tym razem łapałem z kartką z napisem "NITRA". Poskutkowało. Po jakichś 20-stu minutach jechałem z dwoma mężczyznami do stolicy kraju nitrzańskiego. Wysiadłem na stacji benzynowej w mieście i wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem już prawie tam, gdzie chcę dojechać. Teraz już tylko prosta droga do Levic (czyli miasta, w którym mieszkałem u rodziny goszczącej podczas wyjazdu z Comeniusa w czerwcu).
   Po pięciu minutach stania zatrzymała się ok. 30-letnia kobieta, która była z resztą pierwszą kobietą, z którą jechałem na stopa. A raczej pierwszą podczas tej podróży. bo kiedyś już "złapałem" kobietę, gdy wracałem z Supraśla do Białegostoku (po tym, gdy nie wsiadłem do tego autobusu, co trzeba, a po szkole byłem z lekka śpiący, więc w sumie w takiej sytuacji każdemu mogło się zdarzyć...).
   Okazało się, że kobieta mieszka w Levicach, więc już czułem ten cel. Próbowaliśmy znaleźć wspólnych znajomych, ale nie wyszło. Dopiero następny stop był już ciekawszy.
   Po jakichś 10 minutach stania w Levicach złapałem ok. 30-letniego faceta, który okazał się być tatą chłopaka, z którym mój znajomy z Želiezoviec gra w piłkę i są dobrymi przyjaciółmi. Zaraz więc zaczął wydzwaniać i wtedy mogłem mieć pewność, że jeszcze trochę i wszyscy comeniusowi znajomi ze Słowacji będą wiedzieć, że "Sebo je na Slovensko". Bo tak to w sumie wiedziałyby tylko 2 osoby z projektu - 2 dziewczyny, u których miałem spać podczas tego pobytu.
   W końcu byłem w Želiezovcach - miejscowości, w której jest moja projektowa szkoła. Ale to jeszcze nie koniec. Napisałem SMS-a do Karin z pytaniem, w jakiej wiosce dokładnie mieszka. Było to jeszcze dalej za Želiezovcami, więc kierowca podwiózł mnie trochę za miasto.
   Od momentu, kiedy dojechałem do Nitry, autostop szedł sprawnie i przyjemnie. Przemieszczając się między mniejszymi miejscowościami na południu Słowacji, długo czekać nie musiałem.
I tym razem nie było inaczej. Nawet nie skończyłem poprawiać markerem na kartce nazwy docelowej wioski, a zatrzymało się pierwsze przejeżdżające auto. Karin napisała, żebym wysiadł na końcu wsi, więc kierowca mnie tam podwiózł. Wysadził mnie pod sklepikiem przy drodze. Napisałem Karin, gdzie jestem i po pięciu minutach zobaczyłem ją, idącą w moim kierunku.
Nie wiem, kto bardziej nie dowierzał w to, co właśnie się dzieje...
   Dojechałem! :-)


Moja Trajektoria ;)

   Poszliśmy z Karin w kierunku jej domu, który rzeczywiście okazał się domem na końcu wsi. Gdy weszliśmy do środka, zastałem akurat rodzinny obiad. Cała rodzinka wyszła do mnie na powitanie i przez dobre parę godzin nie mogli uwierzyć, że ja naprawdę przyjechałem autostopem.

Właściwie przez cały pobyt ktoś się upewniał, czy ja naprawdę zrobiłem to, co zrobiłem.
   Mówiłem, że zrobię - to zrobiłem :).
Nawet Karin, mimo że kilka tygodni wcześniej już jej napisałem, że to zrobię, przyznała, że w sumie wierzyła, iż przyjadę, ale nie sądziła, że naprawdę autostopem. Zapewniałem ją o tym, ale chyba nie odebrała tego na poważnie, więc jej reakcja była niesamowita :).
   Wieczór minął szybko. Oczywiście poinformowałem rodziców, że dojechałem i wszystko w porządku, a nawet super. Rozmawialiśmy z Karin i jej mamą, co było dość zabawne, bo do mnie zwracały się po słowacku, a między sobą rozmawiały po węgiersku. Mieliśmy wyjść jeszcze wieczorem na rowery z Veroniką i przy okazji zrobić jej małą niespodziankę moją obecnością tutaj.
   Veronika mieszka w wiosce obok. Między innymi ją i Karin poznałem już w marcu na pierwszym wyjeździe w Leipzig w Niemczech, a potem spotkaliśmy się, gdy udało mi się załapać na drugi wyjazd na Słowację. Podczas tej podróży widzimy się trzeci raz, a czwarte spotkanie będzie miało miejsce na następnym , trzecim już wyjeździe Comeniusa - w Białymstoku, w październiku ;).
Kto by się tego spodziewał, gdy spotkaliśmy się w Leipzig...
Żegnaliśmy się bez jakiejkolwiek świadomości, że tak ciekawie to się potoczy... :).

Z rowerów jednak nic nie wyszło, więc zaczęliśmy planować następny dzień.

   Gdy byłem na Słowacji z projektu wiele osób w wolnym czasie pojechało ze swoimi rodzinami goszczącymi na Węgry do miasta Esztergom. Ja niestety do nich nie należałem. Pech chciał, że trafiłem do zakochanej w sobie maniaczki facebook'a. I wyszło tak, że ten wolny czas spędziliśmy z jej znajomymi. Właściwie to ona dobrze się bawiła, chyba zapominając, że ja też tu jestem.
   Więc, gdy już wiedziałem, że jadę na Słowację, obrałem sobie za cel dojechać na Węgry rowerem. Takie było moje marzenie. Znajomi jednak zdecydowanie mi to odradzili, bo tu i tam kręci się dużo cyganów i nie mielibyśmy gdzie zostawić rowerów, gdy wchodzilibyśmy na kopułę bazyliki, co koniecznie chciałem zrobić. Postanowiliśmy więc, że pojedziemy tam autem z tatą Karin jutro po 12-tej.

   Wziąłem prysznic i tego wieczoru także położyłem się z uśmiechem na twarzy. Nie mogłem do końca uwierzyć, że na prawdę dojechałem, że dokonałem tego, czego tak bardzo pragnąłem dokonać!
Uświadomiłem sobie, że faktycznie spełniłem swoje marzenie i rzeczywiście tutaj jestem i właśnie sobie spokojnie leżę dokładnie tu, gdzie chciałem tej nocy leżeć, po 4-dniowej, nieprzewidywalnej i przez to wspaniałej podróży!
Podziękowałem Bogu, uśmiechnąłem się i zasnąłem.