wtorek, 5 sierpnia 2014

Dzień 5. Kolejne państwo podbite - mały wypadzik na Węgry

   Obudziłem się przed siódmą. Leżę dalej, bo wiem, że nikt jeszcze nie wstał z łóżka. Nie będę się przecież pałętać po nieswoim domu, gdy gospodarze śpią. Zasnąłem więc jeszcze raz i wstałem na 9-tą na śniadanie. Porozmawialiśmy trochę, ogarnąłem się, przygotowałem aparat i ok. 12-tej przyjechał po nas tata Karin. Wysadził nas w miejscowości przygranicznej - Štúrovo.
   Štúrovo położone jest nad Dunajem - naturalną granicą słowacko-węgierską w tym miejscu. Ciekawym faktem jest tutaj przewaga Węgrów nad Słowakami. Ci pierwsi to aż 70% społeczeństwa tego słowackiego miasta. Tak naprawdę już w Želiezovcach i okolicznych wsiach liczba Węgrów oscyluje wokół 50%, a np. nazwy miejscowości na znakach zapisane są w dwóch językach.
   Co do Štúrova - byliśmy tutaj podczas projektu, na basenie z wodami termalnymi (osobiście uważam, że były to najlepsze 4 godziny podczas całego wyjazdu). Wtedy miałem okazję podziwiać z daleka tę słynną węgierską bazylikę, która górowała po drugiej stronie Dunaju. Tym razem moje kroki skieruję dalej, aby wreszcie tam dotrzeć. Spotkaliśmy się jeszcze z przyjaciółką Karin, która wzięła ze sobą lustrzankę, chociaż widzi te same widoki codziennie, bo tam mieszka.
Co dziwne, Petra nie rozmawia po węgiersku, mimo, że ten język dominuje w jej mieście. Większość Słowaków z projektu posługuje się językiem węgierskim co najmniej dobrze.


Dwujęzyczna nazwa ulicy w Štúrovie

   W końcu ruszyliśmy w kierunku Węgier.

Widoki były niesamowite. Góry, Dunaj, a na wzgórzu po stronie węgierskiej szczyci się swą potęgą bazylika w Ostrzyhomie. Jest tutaj pięknie, więc dużo pisać nie będę, aby wynagrodzić to dużą ilością zdjęć.

Miłego oglądania! ;)







Bazylika w Ostrzyhomie




   Ciekawie wygląda tutaj granica:
Płynie sobie Dunaj. Po jednej jego stronie jest Słowacja, a po drugiej Węgry. Łączy je Most Marii Walerii. Ludzie chodzą nim na spacerek na Węgry, albo jeżdżą sobie rowerkiem na zakupy do sąsiedniego kraju. 
   Umowną granicą jest tutaj wisząca mniej więcej na środku mostu nazwa państwa, do którego się wkracza, oraz jego flaga. Oprócz tego, na barierce przy chodniku jest też tabliczka, na której napisane jest "SR|M". "SR" to Slovenská republika, "|" to granica, a "M" to Magyarország, czyli Węgry.
Wygląda to tak kolorowo, że gdyby ktoś nie umiał czytać i nie znał flagi Węgier, czy UE, nie wiedziałby, że wkracza na terytorium innego kraju.
   Czysta symbolika i jesteśmy za granicą! W tym momencie podbijam kolejne, jak dotąd najbardziej wysunięte na południe państwo w jakim byłem.
Tym samym weszliśmy do miasta Esztergom, czyli po polsku - Ostrzyhom.


Most Marii Walerii

Efekt układu z Schengen

Granica ;)





Rowerkiem na zakupy do sąsiedniego kraju ;)



   Ostrzyhom (albo Esztergom - w sumie bardziej lubię oryginalną, węgierską nazwę) to pierwsza stolica Węgier i jedno z najstarszych miast w tym państwie. Esztergomi Bazilika jest siedzibą arcybiskupa Ostrzyhomia i Budapesztu i jednocześnie prymasa Węgier. Świątynia ta jest najwyższym budynkiem Węgier (!) i piątą co do wielkości świątynią na Węgrzech. Nie to, żebym był maniakiem historii, bo tej szkolnej wręcz nienawidzę, ale jako podróżnik w podróży podchodzę do tego w inny sposób i każdy ciekawy fakt, czy usłyszany fragment z historii zostaje na długo w mojej głowie jako faktycznie coś interesującego. A ja, jako przyszły technik obsługi turystycznej mam ochotę już opowiadać te ciekawostki i historie innym ludziom. 
   Udaliśmy się w kierunku bazyliki.




























Miło jest zobaczyć polski akcent na obcej ziemi. Przy wejściu do bazyliki w Esztergom wisi podarowany przez Polaków biało-czerwony wieniec i tablica, na której widnieje napis:

"W podzięce wiernemu chrześcijańskim wartościom narodowi węgierskiemu, który w czasie II. wojny światowej udzielił pomocy i schronienia tysiącom żołnierzy i uchodźcom cywilnym z Polski
1939-1945"

Czyli:     "Polak, Węgier - dwa bratanki. I do szabli, i do szklanki."       ;)


   Weszliśmy do bazyliki i po raz kolejny zostałem miło zaskoczony. Gdy robiłem zdjęcia, usłyszałem język polski. Świątynię zwiedzała akurat grupka emerytów - Polaków i mieli nawet polskiego przewodnika. Dyskretnie więc podszedłem i trochę podsłuchałem... :)







   Gdy zrobiliśmy parę zdjęć w bazylice, Petra została na dole, a ja i Karin udaliśmy się na kopułę. Z góry rozciąga się jeszcze bardziej niesamowity widok niż ten na dole...
  Zapierający dech w piersiach krajobraz gór, jakich jeszcze nigdy nie widziałem, wijącego się między nimi Dunaju... Żywe kolory natury, zieleń dookoła i tradycyjna węgierska architektura na zboczach wzgórz. Pierwszy raz byłem w tak egzotycznym miejscu. Pisząc "egzotycznym", mam na myśli tak bardzo innym od tych wszystkich miejsc, w których dotychczas byłem. Niczym z klimatu śródziemnomorskiego. Typowy pocztówkowy, ale jakże piękny widok. Obeszliśmy kopułę dookoła, po czym zeszliśmy z powrotem spiralnymi schodami na dół.

Restauracja z widokiem na góry, Dunaj, oraz Most Marii Walerii, łączący Węgry i Słowację












Pozdrowienia z Węgier! :)























Dostałem od Karin magnes i pocztówkę z Esztergom z tradycyjnego sklepiku z suwenirami, po czym udaliśmy się w drogę powrotną na Słowację.








Powrót na Słowację ;)


Dwujęzyczna nazwa miejscowości

Żyj życiem, chwytaj dzień, łap chwilę...
Carpe diem! ;)



Kofola - moja milovaná!
Kofola jest wyjątkowym, orzeźwiającym i smacznym napojem, który dostać możemy
 tylko w Czechach i na Słowacji, gdzie jest głównym konkurentem coca-coli oraz pepsi :-)

Štúrovo

   W Štúrovie zaszliśmy jeszcze na zmrzliny (lody) do baru znajomego Petry.
Następnie odprowadziliśmy ją pod dom, pożegnaliśmy się i czekaliśmy na tatę Karin.

   W drodze powrotnej zjechaliśmy jeszcze do jednego ze straganów na poboczu drogi, na którym sprzedawano wielkie arbuzy. Kupiliśmy jednego i pojechaliśmy prosto do domu. Wzdłuż drogi co kilka kilometrów sprzedawane są także uhorky (ogórki), kukurica (kukurydza), czy też moje ulubione - paradajky, które w języku słowackim nazywają się perfekcyjnie. Niczym rajskie owoce (lub, jak kto woli - warzywa), bo chodzi tu o najlepszy dodatek do kanapek - pomidorki.


   Wróciliśmy do domu, zjedliśmy coś i uzgodniliśmy, że pojedziemy rowerami nad pobliską rzekę Hron, która jest jedną z największych na Słowacji. Przechodząc przez wioskę uczyłem się języka węgierskiego. Niepodobny do żadnego innego, trudny i dziwny. Mówiliśmy do mijanych sąsiadów "jó napot" albo "dobrý deň", w zależności od narodowości. To taki fajny klimat południowej wsi, dobry humor, pogodni ludzie... Po drodze zaszliśmy do dziadków Karin, aby napompować oponę w jej rowerze. Teoretycznie mieliśmy iść tylko po to. Czekaliśmy więc na ławce na dziadka, aż przyniesie pomkę, ale z domu wyszła babcia i - jak to babcia - przyniosła lody i słodycze. Zaczęła z dziadkiem wypytywać mnie o różne rzeczy, potem dołączył wujek i młodszy braciszek cioteczny Karin. To było nawet fajne. Prawie wszystko rozumiałem. Świetni ludzie - przez chwilę poczułem się jakbyśmy od zawsze byli sąsiadami. Dziadkowie poprosili, żebyśmy zajechali do nich jeszcze raz, jak będziemy wracać. Po kilkudziesięciu minutach pojechaliśmy nad rzekę.
   W stronę gór, przez pola, przed siebie, uciekając od zachodu słońca.

Mačka, czyli słowacki kot :-)

Rzeka Hron


   Gdy wracaliśmy, zagościliśmy oczywiście u dziadków i zostaliśmy przytrzymani dobrymi babcinymi kanapeczkami na dobre 2 godziny. Zasiedliśmy w pokoju z telewizorem, przy stole z dziadkami, tatą i bratem ciotecznym Karin. Rozmawialiśmy na przeróżne tematy, wśród których przeważał sport (w telewizji najpierw oglądaliśmy mecz piłki nożnej klubu węgierskiego z jakimś białoruskim, a następnie pojedynek tenisowy Radwańskiej z jakąś Czeszką). Dużo też rozmawialiśmy o mojej podróży i o tym, którędy będę wracać, a po pewnym czasie dziadek otworzył szafeczkę i wyjął z niej... żołądkową gorzką oraz żubrówkę. Nie mogłem się powstrzymać od wyrażenia zdziwienia i swojego podekscytowania tym faktem. Kto by pomyślał... :-)
   Poczułem się jak wśród własnej rodziny. Już nawet język nie stał na przeszkodzie, bo praktycznie swobodnie rozmawiałem i rozumiałem po słowacku.
   Ludzie są niesamowici. Czułem się niesamowicie i cały ten rodzinny wieczorek z pewnością pozostanie niezapomniany... :)
   Wróciliśmy do domu, ale przedtem dostałem jeszcze czekoladę od dziadków :-). Kolacji już nie jedliśmy, bo babcia zrobiła kanapeczki (i jak tylko skończyłem jedną, nalegała żebym wziął kolejną i pytała mnie, czemu tak mało jem).

Wziąłem więc tylko prysznic i położyłem się spać.
 I znowu z uśmiechem na twarzy... :-)