sobota, 2 sierpnia 2014

Dzień 2. Praga - Wiedeń - Bratysława, czyli 3 kraje w 1 dzień zupełnie nieplanowanie...

   Zrobiłem sporo fotek, wypocząłem, pozwiedzałem, podziwiałem...
Dochodzi 7.00 rano. Można jechać dalej. Kierunek: Wiedeń.

   Najpierw chciałem iść na łatwiznę i dojechać na wylotówkę taksówką. Podszedłem to kierowcy i pokazując palcem na mapie Pragi wydrukowanej z google maps miejsce, gdzie chciałem łapać stopa dalej, zapytałem "Koľko by to stálo?". Gdy usłyszałem odpowiedź, następnym pytaniem było pytanie o drogę do najbliższej stacji metra...
Trafiłem tam bez większych problemów.



   Jednak ogarnięcie praskiej komunikacji miejskiej nie było już takie proste (jaki bilet mam kupić, czym dojechać na wylotówkę, do jakiej linii metra wsiąść, a co potem, itd.)...
W końcu podszedłem do okienka przy wejściu do metra i kupiłem bilet u pani przy kasie, która mi "wytłumaczyła" w jaki to ja powinienem się zaopatrzyć. Jakoś udało mi się ogarnąć te wszystkie linie i zaraz jechałem już metrem.


   Po nieprzespanej nocy niekontrolowanie zasypiałem na moment, po czym budziłem się z przerażeniem zerkając na nazwę następnej stacji, czy aby nie przegapiłem mojej. Za którymś razem obudziłem się tuż przed celem. Ale to nie wszystko. Dalej musiałem podjechać autobusem. I wtedy lekko mnie wkurzyło oznakowanie, jak z metra dojść na przystanek. Przeszedłem z kilometr, po czym stwierdziłem, że nie powinienem był wylądować gdzieś na polu. Zawróciłem się więc i odnalazłem przystanek dosłownie z drugiej strony wejścia do metra. Na mój autobus spóźniłem się parę sekund. Widziałem jak odjeżdżał. Następny miałem za godzinę...

   W końcu się doczekałem i dotarłem na spore "odpočivadlo" na wylotówce, gdzie szybko sprawiłem na kartonie napis "VIEN" (parę godzin później, już w drodze, zczaiłem się, że powinno być "WIEN", czyli poprawnie po niemiecku Wiedeń). Stałem z 15 minut, aż zatrzymał się Słowak - Filip. Jeśli dobrze zrozumiałem, jechał do Nitry na wesele siostry, a potem do Bratysławy, gdzie ma swoje dawne mieszkanie. Podwiózł mnie więc do Brna, mimo że mogłem z nim jechać dalej na Słowację, nawet do Nitry, skąd do znajomych miałbym już blisko. Ale postawiłem sobie jako cele jeszcze stolicę dwóch państw. Planowo - dziś noc w Wiedniu, a jutro w Bratysławie. 
Siedziałem z tyłu, bo z przodu drzwi się nie otwierały po zderzeniu bodajże z jeleniem (mówił coś o Bambi). 
   Zapytałem Filipa, czy mogę podłączyć telefon do ładowarki samochodowej. Miałem ze sobą 2 baterie, jednej przed wyjazdem zapomniałem naładować (tak, głupi jestem, że takiej rzeczy nie dopilnowałem),  a drugą zdążyłem już zużyć. Tak więc wyłączony telefon ładował się w kieszeni na przednim siedzeniu,  a ja sobie smacznie odsypiałem noc w Pradze. Jechaliśmy dość długo, bo na drodze co chwilę były jakieś roboty drogowe, co powodowało budzenie mnie wszelkimi słowami, wyrażającymi niezadowolenie Filipa. W Brnie Słowak wysadził mnie na stacji benzynowej na wylotówce na Wiedeń. Zanim jednak się pożegnałem, dałem mu pocztówkę z Polski, na której odwrocie napisałem:

   "Dziękuję za transport :)
        D'akujem, Sebastian :)"

   Kupiłem 16 takich pocztówek we Wrocławiu, aby dawać je kierowcom, jako podziękowanie za pomoc w spełnieniu mojego marzenia.
Dałem więc Filipowi pocztówkę, podziękowałem i poszedłem ustawić się do dalszego łapania. 

   Gdy już stanąłem, sięgnąłem ręką do kieszeni, aby sprawdzić godzinę na telefonie. I nagle moje serce się zatrzymało (tak w przenośni oczywiście). Osłupiałem i zawiesiłem się na parę sekund. I wtedy uświadomiłem sobie coś niesamowicie okropnego. Zrobiłem chyba najgorszą rzecz, do jakiej w ogóle mogłem dopuścić.  Złapałem się za głowę i powiedziałem do siebie szeptem: "co ja zrobiłem...". Dotarło do mnie, że właśnie zostałem odcięty od świata, od rodziców, GPS, od wszystkiego. Nie wiedziałem nawet która jest godzina. Moja wymarzona podróż właśnie się skończyła. 

  Zostawiłem swój (a właściwie jeszcze gorzej, bo siostry) telefon, podłączony do ładowarki w samochodzie Filipa (własnego telefonu nie mam odkąd trzeci raz wpadł mi do wody i zgodnie z prawem trzeciego razu nie chciał już działać, musiałem więc na tę podróż pożyczyć telefon od siostry (dziękuję siostro, przepraszam siostro)). Nie mam już szans, żeby go odzyskać... Został się wyłączony w kieszeni z tyłu na przednim siedzeniu.
   Ciężko było mi uspokoić natłok myśli i nasuwające się dziesiątki zmartwień. Zgodnie z pierwszym postanowieniem stałem i czekałem jak głupi z nadzieją, że kierowca może zauważy kabel ładowarki, prowadzący do kieszeni z tyłu, wróci się i odda mi niefortunnie porzucony mobil. W końcu po jakichś 20-stu minutach, oprócz telefonu, straciłem także nadzieję na to, że go odzyskam i na cokolwiek innego. Jednak kierując się moim optymizmem pomyślałem, że nie warto się tak załamywać, bo najlogiczniej żadnych pozytywnych skutków to nie przyniesie. 

   Zacząłem więc szukać rozwiązania, niestety wciąż rozpaczając na wylotówce z Brna. Nie może być przecież problemu bez wyjścia, mimo że w tym wypadku ciężko było szczerze  w to wierzyć. 
Pomodliłem się i pomyślałem, że dla chrześcijanina sytuacja nigdy nie jest beznadziejna (Św. Jan Paweł II.).
   Jeśli więc plan A (czyli czekanie z nadzieją że telefon jeszcze wróci) zawiódł, następnym rozsądnym krokiem, logicznie, będzie wynalezienie planu, którego nazwa będzie kolejną literą alfabetu po "A".

   Plan B polegał na tym, że pojadę do Wiednia, gdzie wykorzystując swój niepoprawny gramatycznie niemiecki, spróbuję popytać ludzi o możliwość skorzystania z ich telefonu, w celu zadzwonienia do rodziców do Polski, żeby się nie martwili i wiedzieli co jest grane, oraz na porzucony telefon, w celu wiadomym.
   Bynajmniej tak to wyglądało w mojej głowie. Rzeczywistość tradycyjnie pokazała,  że lubi niespodzianki.
   
   Wystawiłem jeszcze raz karton, informujący że jadę do Wiednia. Zatrzymał się bus, którym dwóch młodych Czechów jechało prosto do stolicy Austrii, na lotnisko. 
Drogę spędziłem słuchając Rammsteina (z tego co mi się wydaje, co najmniej uwielbianego przez chłopaków, bo nie słyszałem swoich własnych myśli).
   Droga minęła dosyć szybko, nawet nie zorientowałem się, kiedy wkroczyliśmy na terytorium Republiki Austrii, a przy drodze zaczęły pojawiać się znaki w języku niemieckim. Nie minęło nawet specjalnie dużo czasu, a wjechaliśmy już na obwodnicę Wiednia. Robiło się coraz później. Zaczynałem wątpić w to, czy powinienem zjeżdżać do stolicy.
   Uświadomiłem sobie, że rodzice, ani ktokolwiek inny, nie wiedzą nawet w jakim ja jestem państwie (!!!).
   W końcu z bólem serca powiedziałem chłopakom, żeby wysadzili mnie na drodze, gdzie będę mógł łapać do Bratysławy. Wiedziałem, że w Bratysławie będzie Filip, więc zawsze to jakieś tam większe szanse, że odzyskam telefon.

   To było smutne, bo gdybym miał telefon, na luzie bym pozwiedzał Wiedeń niczym się nie przejmując. Niestety rzeczywistość była inna i musiałem robić to, co teraz było najważniejsze, czyli jak najszybciej skontaktować się z rodzicami i próbować odzyskać telefon. 
   Z Wiedniem wyszło tak, że teoretycznie w nim byłem, ale tak naprawdę serce miasta zobaczyłem tylko z góry. Z obwodnicy widziałem przez chwilę Dunaj i wyższe budynki.
I wtedy zrobiło mi się smutno...

Krajobraz Austrii, a przynajmniej tej jej części, którą widziałem. 
Takie właśnie smutne fotki pozostały po marzeniu o Wiedniu.

   Wysiadłem,  podziękowałem chłopakom i szybko napisałem na kartonie "BRATISLAVA". Łapałem okropnie długo, albo wszystko mi się tak dłużyło przez moje załamanie. Słońce zbliżało się ku zachodowi i mimo, że jechał niekończący się sznur aut, ja stałem i momentami chciało mi się płakać. Modliłem się, prosiłem Boga, żebym z tego jakoś wyszedł...

   W końcu po co najmniej półtorej godziny na pobocze zjechało czarne auto zbawienia. Dwóch Rumunów na wiedeńskich numerach rejestracyjnych... Pewnie wielu by nie wsiadło,  ale ja postanowiłem zaufać. Jechali akurat do Bratysławy, więc się z nimi zabrałem.

   Podsumowując: dwóch Rumunów, na wiedeńskich numerach, którzy rozmawiali ze mną po rosyjsku, niemiecku i angielsku, a jechali z Austrii na Słowację. No śmiesznie...

   Już ze strony austriackiej zaczął się ukazywać słynny Bratislavský Hrad,  na którym już z resztą byłem w ramach projektu Comenius dwa miesiące temu.


W oddali widać Bratislavský Hrad, zdjęcie zrobione jeszcze z Austrii

   Przed granicą zrobiliśmy jeszcze półgodzinny postój, bo kierowcom zachciało się pogadać przez telefon i coś zjeść. Coraz bardziej się denerwowałem i znowu chciało mi się płakać. Kompletnie pozbawiony optymizmu, zapytałem ich, "czy mógłbym zadzwonić do mamy do Polski z waszego telefonu, ponieważ  zgubiłem mój?". Jeden z nich odpowiedział, że z jego telefonu nie da się dzwonić za granicę, czy coś...
   Bratysława ma to do siebie, że jak jedzie się z Wiednia, to w momencie przekroczenia granicy austriacko-słowackiej od razu się zaczyna ona - stolica.


Auf Wiedersehen Österreich!
Vitaj Slovensko! :)



Bratislavský Hrad coraz bliżej...

   Gdy w końcu dojechaliśmy już do Bratysławy, zostałem podwieziony do samego centrum. Szybko dostałem się na główny plac na starówce i zacząłem myśleć, co teraz.
   Długo nawet się nie zastanawiałem. Zacząłem robić to, co planowałem robić w Wiedniu. Czyli podchodziłem do przypadkowych, a raczej ocenionych jako potencjalnie przyjaznych ludzi i pytałem po angielsku:
- "Czy mogę zadzwonić z Twojego/Waszego/Pani/Pana/Państwa (po angielsku po prostu "your") telefonu do mojej mamy do Polski, ponieważ zgubiłem mój telefon?"

   Odpowiedź twierdząca mi się nie zdarzyła ani razu, ale pewne starsze niemieckie małżeństwo podarowało mi mapkę starówki i polecili mi udać się do Punktu Informacji Turystycznej. Pewna Pani też poradziła mi iść na pocztę i stamtąd dzwonić, ale jakoś bardziej do mnie przemówiła ta pierwsza opcja. Poszedłem, wszedłem i wytłumaczyłem w jakiej jestem sytuacji, co mnie spotkało, i że "czy mogę stąd zadzwonić do mamy?". Ogólnie pani z obsługi powiedziała coś w stylu, że "nie oferują takiej usługi", ale jej bodajże syn, mniej więcej 16-letni i mówiący płynnie po angielsku, użyczył mi swojego telefonu. Zadzwoniłem więc do mamy, która odebrała połączenie mniej więcej takimi słowami:
- "Oo, kupiłeś już sobie tam starter?"
- "Niee, zgubiłem telefon i dzwonię z Bratysławy, z Punktu Informacji Turystycznej..." - odpowiedziałem w miarę spokojnym głosem.
   Mama zareagowała niewiele mniej spokojnie. Wytłumaczyłem szybko co się stało i żeby próbowała dzwonić na mój numer i jak ktoś odbierze, to niech mama mówi, że jak coś to ja jestem obok Punktu Informacji Turystycznej w Bratysławie (wtedy nawet nie pomyślałem, jakie to było bezsensowne i w ogóle, bez komentarza). Chciałem się szybko rozłączyć, bo jednak kolega dobrodziej nie ma darmowych połączeń do Polski. Pożegnałem się z mamą, oddałem telefon i próbowałem dobrodziejowi wcisnąć monetę euro, ale bez skutku. Pożegnałem się, podziękowałem jeszcze raz i udałem się z powrotem na plac starówki.

   Szwendałem się bez celu, ale w końcu wpadłem na genialny pomysł. Znaczy się genialny względem sytuacji, w jakiej właśnie byłem.
   Nigdy w życiu nie musiałem zbierać pieniędzy ani pod sklepem, ani pod kościołem, ani na jakiejkolwiek starówce, ani gdziekolwiek indziej. Chyba przyszedł właściwy moment na ten pierwszy raz. Miałem wszystko, co było mi do tego potrzebne - kapelusz, powód, kartkę i markery. Można się śmiało rozstawiać ze swoim plecakiem.
   Na początku miałem napisać na kartce po angielsku zgodnie z prawdą o co konkretniej chodzi i że zbieram na telefon. Zacząłem już coś tworzyć, ale po chwili stwierdziłem, że bez sensu tak się rozpisywać, bo po 1. i tak tego nikt nie będzie czytać, a po 2. - na kartce A4 nie zmieści mi się cała ta historia. Wziąłem więc nową kartkę i napisałem zwięźle i na temat: "For come back to Poland.".
I wbrew pozorom nie była to nieprawda, ponieważ bez telefonu powrót do Polski nie byłby taki prosty i w ogóle nic nie byłoby takie proste. Usiadłem więc przy kamieniczce, gdzie przechodziło sporo turystów i nie tylko, oparłem się o plecak, przed sobą postawiłem kapelusz, a obok niego kartkę. No i czekałem.
   To prawie jak łapanie stopa: też masz kawałek makulatury, na którym informujesz przechodniów o swoim celu, mija Cię mnóstwo ludzi, a Ty cierpliwie czekasz, aż ktoś w końcu Ci pomoże wydostać się z tej "dziury". Czasem ktoś Ci pomoże przybliżyć się do celu, czasem z kimś jeszcze pogadasz... Ogólnie podsumowując - nawet spoko :).


Tak sobie siedziałem i taki miałem widok :)



   Szczerze powiedziawszy - nawet nie spodziewałem się tego, co się potem działo. Zaczęło się od wrzucenia paru centów przez pewną dziewczynkę. Potem wrzucały coś "srebrne głowy" z Niemiec. To jakiś starszy Węgier rzucił forintami do kapelusza, to Polacy przyszli pogadać o tym co ja tutaj robię, po czym wrzucili monetę. Młoda Chinka powiedziała, że była kiedyś w Polsce, że bardzo lubi ten kraj, że życzy mi powodzenia i wrzuciła też coś od siebie.
   Albo podeszła do mnie Włoszka, ok. 30-letnia. Zaczęła coś do mnie mówić po włosku, tak się rozgadała, pytała o coś zawzięcie i mimo, że próbowałem jej po angielsku wytłumaczyć, że jej języka nie rozumiem, to ciągnęła dalej. Mówiła szybko i głośno - typowy włoski temperament, po czym wrzuciła 5 euro i sobie poszła. Wszystkim ludziom bardzo, lub ślicznie dziękowałem.
   Za którymś razem jednak nie podziękowałem, a nawet nie myślałem o jakimkolwiek dziękowaniu, ani o czymkolwiek innym. Podjechało do mnie bowiem autko policyjne. Żeby nie myśleli, że coś przeskrobałem, grzecznie wstałem i z uśmiechem powiedziałem "dzień dobry", już nawet nie pamiętam, czy po polsku, czy słowacku. Poprosili mnie o dokumenty, a ja (tak na wszelki) na początku podałem im legitymację szkolną. Spisali mnie (tak na wszelki) i jedyne o czym dłużej podyskutowaliśmy, to "czym jest ta dziwna litera w moim nazwisku". Wbrew opiniom o słowackiej policji, jakich naczytałem się przed wyjazdem, było nawet sympatycznie. Powiedzieli mi tylko, żebym już skończył zbierać kaskę, żeby uniknąć jakichś niechcianych kłopotów, pożyczyli mi miłego dnia (więc ja im też) i panowie odjechali.
   Nie miałem przy sobie zegarka, więc nie wiedziałem ile czasu już tam siedziałem, ale pewnie będzie z jakieś 2 godziny. Pomyślałem, że faktycznie już wystarczy i pora policzyć zawartość kapelusza. Wyszło z tego jakieś 30 euro... Byłem więc "z lekka" wniebowzięty, w końcu szanse na odzyskanie telefonu wzrosły z okolic 0% do trochę większej liczby! :)

   Ogarnąłem się szybko i zdecydowałem, że najprostszym rozwiązaniem będzie teraz poszukanie telefonów w galerii handlowej "Eurovea", czyli w tej najsłynniejszej, w której też już z resztą byłem w ramach wycieczki z projektu. Niestety nie miałem pojęcia jak tam w ogóle dojść. Kierowałem się radami przechodniów i faktem, że galeria znajduje tuż nad brzegiem Dunaju.
   W końcu jakoś tam trafiłem i znalazłem salon (a raczej stoisko) z telefonami. Ale co mi po telefonie, jeśli nie mam karty. Znalazłem więc jeszcze salon Orange i tam się na początku udałem. Niestety za starter musiałem zapłacić 7 euro. Ogólnie śmiesznie to wyglądało: mimo, że byłem tam jedynym potencjalnym klientem, musiałem się wrócić do wejścia do salonu i wydrukować sobie w automacie mój numerek w kolejce (takiej fajnej, niewidzialnej) i dopiero potem udać się z powrotem do kasy, gdy na ekranie ukazała się moja liczba. Następnie musiałem pokazać pracownikowi swój dowód osobisty (zrozumiałem o co mu chodzi dopiero, gdy pokazał swój). Pora na telefon. Upatrzyłem sobie najtańszy - Nokię za 29 euro. Brakowało mi dokładnie 20 centów...
Miałem przy sobie jeszcze korony czeskie, forinty i złotówki, ale co mi tu po nich - kantoru w okolicy nie znalazłem. Podchodziłem do różnych osób w galerii i pytałem mniej więcej tak: "Môžem korony na euro?".
   Za trzecim razem w końcu się udało. Starsza Pani podarowała mi 1 euro, a gdy chciałem dać jej wzamian monetę o nominale 50 koron czeskich, ona wygestykulowała coś w stylu: "Weź Pan te pieniądze i idź".

   Poszedłem więc. Kupiłem telefon, wyszedłem z galerii i z radością i wielką dumą umieściłem "simke" w odpowiednim miejscu. Włączyłem telefon i zadzwoniłem do mamy z dobrą nowiną.
Już bardziej spokojny (na Słowacji ogólnie czuję się prawie jak u siebie, a jeszcze ten telefon... :) ) udałem się nad Dunaj i usiadłem na schodkach, na których siedziałem 2 miesiące wcześniej z Darią i Agnieszką z projektu, oraz prawie niemówiącą po angielsku Turczynką - Bahar. Zjadłem kolację (marchewka, sucharki i woda) i zadzwoniłem na zgubiony telefon.
   Niestety, wyłączony. Wysłałem więc SMS-a, w którym napisałem, że jestem w Bratysławie do jutra i czy mógłbym odzyskać jakoś swój telefon.


Kolacja nad brzegiem Dunaju w stolicy Słowacji



Restauracja dosłownie nad Dunajem :)

W oddali góruje Bratislavský Hrad

   Zaczynało się już ściemniać, więc ja zaczynałem już szukać miejsca do spania (lub niespania, tak jak w przypadku Pragi). Jednak tym razem mi się udało. Najpierw przespałem się na trawie pomiędzy ścieżką nad Dunajem, a alejką z restauracjami. Użyłem trochę środka na komary, rozłożyłem się, a obok siebie położyłem i przytuliłem plecak. Miejsce było bezpieczne, na trawie obok leżeli ludzie, a nawet rodziny z dziećmi.





   Udało mi się przespać z godzinkę, po czym wszedłem na chwilę do otwartej jeszcze galerii, żeby się ogrzać (było otwarte tylko kasyno, ale przez to i cała galeria). Poszwendałem się jeszcze trochę, nadeszła północ, a ja zacząłem dalej szukać noclegu.






   Po jednej stronie alejki z restauracjami były zamknięte już restauracje, a po drugiej ławki i stoły oraz złożone już namioty. Czy taka ławka nie byłaby odpowiednim miejscem? Głupie pytanie... W mojej obecnej sytuacji to było jedyne idealne miejsce. Ławki były na tyle szerokie, że położyłem plecak obok, równolegle do mojego ciała, przykryłem się i go śpiworem i próbując nie zwracać uwagi na niewygodne i twarde "łóżko", oraz przechodzących co parę minut ludzi, w końcu udało mi się jakimś cudem zasnąć...