piątek, 8 sierpnia 2014

Dzień 6-8. Przeprowadzka i całkiem normalne życie... :)

   Pobudka, ogarnięcie się i śniadanie. Jest środa, więc się pakuję. Karin gdzieś wyjeżdża, a ja przeprowadzam się do Michaeli, czyli Mimi :).
   Poznaliśmy się w czerwcu, gdy ona przyjmowała koleżankę z Polski. Wtedy dostałem od niej zaproszenie i obiecałem, że przyjadę na wakacje. Wiele osób obiecywało, że przyjedzie, a ja po prostu wziąłem i przyjechałem.
   Dostałem od Karin i jej mamy słynną czekoladę Studentską oraz wino słowackie. 
Do Mimi miał mnie odwieść dziadek Karin. Chciałem jechać stopem do tej niedalekiej wsi, bo to tylko jakieś 15 km drogi, ale wszyscy się uparli, więc się poddałem. Czekaliśmy na dziadka, a w tym czasie podarowałem mamie dwie pocztówki, na których wcześniej napisałem dobre słowa, podziękowania i pozdrowienia. Zapraszałem całą rodzinkę do siebie kilka razy, na co oni śmiesznie reagowali, że na pewno nie stopem. Od nich z resztą też dostałem zaproszenie, ale z zastrzeżeniem, że może lepiej pociągiem, autobusem, czy coś... :D

   Gdy przyjechał samochód, pożegnałem się z mamą i podziękowałem, a Karin pojechała z nami. W końcu dojechaliśmy do celu i na ulicy przed domem czekała już na mnie Mimi. Pożegnania, podziękowania, aż w końcu przeprowadzka do nowego domu i nowego własnego pokoju - na górze, naprzeciwko pokoju Mimi. Od tego momentu żyłem sobie całkiem normalnie i szczęśliwie.. :-)

   Pierwszego dnia, zaraz jak weszliśmy do domu, zjedliśmy obiad, z którym Miśka specjalnie na mnie czekała. Zanim wrócili rodzice, Mimi pokazała mi w ogrodzie swoje kilkadziesiąt, jak nie ponad sto papug, po czym pojechaliśmy ze znajomymi Mimi 8-osobową grupą na rowery. Dojechaliśmy nad zalew kilkanaście kilometrów stąd. Tam pierwszy raz w życiu zrobiłem z dziewczynami słynne wyzwanie cynamonowe (cinnamon challenge), po czym tak oblałem się wodą, że po powrocie musiałem zmienić ubrania. 

                     

   Rodzice Mimi już czekali i oczywiście zaczęło się to samo co u Karin, czyli najpierw było niedowierzanie i odpytywanie, potem podziwianie, ale martwienie się, aż w końcu pogodzenie się z tym faktem, odpuszczenie i kręcenie głową z uśmiechem. W sumie z tatą Mimi za wiele nie rozmawiałem, głównie z tego powodu, że jest Węgrem, a językiem słowackim posługuje się niewystarczająco dobrze (tak jak ja z resztą), żebyśmy mogli się dobrze dogadać.
   Wieczór spędziliśmy u Mimi w pokoju (w sumie tak jak każdy inny wieczór), słuchając muzyki, śpiewając po polsku i słowacku, rozmawiając na Skypie z kolegą z Comeniusa z Niemiec, oraz oglądając różne filmiki na YouTube, w tym występy z różnych edycji Eurowizji, którą od kilku lat oboje oglądamy. Tradycyjnie już położyłem się spać z uśmiechem na twarzy, dziękując Bogu za to, co się dzieje.

   Następny dzień minął równie przyjemnie. Najpierw wyszliśmy po przyjaciółkę (której imienia nie pamiętam) i przyjaciela Mimi - Adama. Wróciliśmy z nimi do domu, zamówiliśmy pizzę, a potem włączyliśmy polską komedię "Wkręceni". Śmiechu było przy tym co niemiara. Nawet jeśli nie z powodu charakteru tego filmu, to z zabawnego polskiego języka. O dziwo film został przez Słowaków zrozumiany i najwyraźniej się im bardzo spodobał. Potem posłuchaliśmy trochę polskiej muzyki, raczej tej z ostatniego czasu (LemON, Sylwia Grzeszczak) i wyszliśmy do ogrodu, aby ponownie zrobić cynamonowe wyzwanie, tym razem ja, Mimi i Adam. Gdy odprowadziliśmy koleżankę, poszliśmy jeszcze z Adamem na pobliskie pola na końcu wioski, aby podziwiać zachód słońca z niewielkiego wzniesienia.








   Długo się nie naoglądaliśmy. Po kilku minutach w polu, jakieś 150 metrów od nas zobaczyliśmy hasające zwierzątko. Potem jeszcze jedno. Oo, i piąte! Może to sarenki? Nie.
   Jakież było nasze przerażenie, gdy na początku ze spokojem stwierdziliśmy, że są to liszki (lisy), a potem podjęliśmy decyzję o jak najszybszym ewakuowaniu się z tego miejsca. Adam wrócił tą samą drogą, a ja z Mimi postanowiliśmy tak nie ryzykować i iść w dosłownie przeciwną stronę aktualnej pozycji lisów - przez pole, przechodząc obok ciągnacych się od ulicy podwórek, dotarliśmy do furtki, prowadzącej do ogrodu dziadków Michaeli. Dziadków od strony jej taty. A co za tym idzie - Węgrów. Dziadek wpuścił nas na podwórko (furtki są tutaj dokładnie zamykane, bo w okolicy grasują lisy i cyganie) i zaczął oprowadzać mnie po swoim małym zwierzyńcu. Poczułem się naprawdę miło, gdy mówił coś do mnie po węgiersku, próbując wmieszać w to pojedyncze słowackie słówka, a następnie (jak to dziadek) chciał mi koniecznie pokazać swoje wszystkie zwierzątka hodowlane, oraz pieska, którego imienia zapomniałem. 
   W końcu wróciliśmy pod nasz dom, gdzie czekał już Adam. Potem reszta dnia jakoś minęła, a przed spaniem śpiewaliśmy z Mimi piosenki między innymi Ewy Farnej - ja po polsku, a Miśka te same piosenki w wersji czeskiej. Śmiesznie to się w ogóle zaczęło, bo wpisaliśmy nazwę naszej wioski (Farná) w google, a gdy wyskoczyła nam pani Ewa, Mimi nie mogła uwierzyć, że ona jest też Polką, a nie tylko Czeszką. 

Nigdy nie zasypiać na podłodze w czyimś pokoju... ;)

   Mieliśmy jechać jeszcze do Želiezoviec, aby spotkać się z resztą znajomych z Comeniusa, ale w końcu skończyło się na tym, że ok. 21-ej przyjechała do nas Veronika ze swoją siostrą. Oczywiście znowu zaczęło się niedowierzanie i ekscytacja (co z resztą bardzo polubiłem). Chwilę porozmawialiśmy, Veronika pojechała, a my zaraz poszliśmy spać. Zanim jednak zasnęliśmy, dogadaliśmy się, że jutro pojedziemy na basen.

   W piątek z rana pojechaliśmy z Adamem autobusem do Levic. Tam poszliśmy do miejsca pracy rodziców Mimi i jej tata podwiózł nas na basen do niedalekiej miejscowości. Spędziliśmy tam wiele godzin, uprawiając swimming, leżing, eating, i selfing oczywiście.







   Z powrotem wróciliśmy autobusem, oczywiście przysypiając. Chciałem spróbować tradycyjnego słowackiego dania, które ma wdzięczną nazwę - bryndzové halušky i które spotykałem na wielu listach dań w wielu miejscach. Mimi napisała więc do swojej mamy, a gdy wróciliśmy do domu czekało na nas to pyszne danie. Nie pamiętam dokładnie jak wyglądało i jak się je przyrządzało, więc przytaczam definicję z wikipedii: "Są to drobne kluseczki z ciasta ziemniaczano-mącznego (haluszki) przecierane przez sito. Podawane z bryndzą (serem z mleka owczego). Wierzch dania polewa się roztopioną słoniną i skwarkami." - tak właśnie to wyglądało i było nietypowo smakowite! ;) Podobno nawet Czesi przyjeżdżający na Słowację chcą koniecznie spróbować tego dania.


   Jest już piątek, 8. sierpnia. Za 5 dni muszę być w domu, więc chyba trzeba zacząć myśleć o powrocie. Mimi z rodzicami miała jechać na wakacje do Bojnic, więc w sumie ustaliliśmy, że pojadę jutro z nimi, a stamtąd będę miał trochę bliżej do granicy. Wieczorem porozmawialiśmy jeszcze z moimi rodzicami na Skypie. W sumie decyzja i tak zależała tylko ode mnie, więc postanowiliśmy z Mimi i jej rodzicami, że jedziemy jutro na wspólne wakacje, tam się rozstaniemy, a ja odbiję na północ. W stronę Polski. Wieczorem obejrzeliśmy jeszcze "Rio 2" po angielsku i z angielskimi napisami, po czym się spakowałem i poszliśmy spać.