Zrezygnowałem z zanoszenia plecaka do restauracji - stwierdziłem że nie będę długo chodzić po parku i niedługo pójdę łapać stopa na południe. Przechodząc przez jakąś dużą i piękną rzekę trafiłem do parku. Rzeczywiście, pobyłem tam paręnaście minut, zobaczyłem ganiające się wiewiórki i damską policję konną, po czym wróciłem i udałem się szukać miejsca na łapanie stopa.
A oto ta duża i piękna rzeka w Lyonie. Myślałem i myślałem, jaka to rzeka, po francusku Rhône... Po kilku dniach dowiedziałem się, że to Rodan :)
Sznurek samochodów... samych busów... jadących w równych odstępach... TYŁEM?!... Trochę główkowałem, zanim ogarnąłem, że to pociąg przewozi busy...
Przed łapaniem stopa kupiłem sobie jeszcze w jakimś osiedlowym spożywczaku croissanty. No bo jak, być we Francji i nie zjeść croissantów...? Szukałem też mrożonych żabek, ale nie znalazłem . W końcu trafiłem na fajne miejsce do łapania stopa. To znaczy myślałem, że jest fajne dopóki, dopóty nie postałem z godzinkę w upale bez skutku. Błąkałem się po okolicznych drogach, szukając lepszego miejsca, co było kolejną udręką. Koniec końców zobaczyłem na pewnym przystanku jakąś wydrukowaną strzałkę, leżącą na chodniku, wskazującą miejsce, w którym stałem na początku. Potraktowałem ją jako znak z góry i udałem się w wyznaczonym kierunku - w miejscu w którym zaczynałem. Tym razem już po godzinie zatrzymało się autko. Podjechałem z Francuzem na stację benzynową, na południe za Lyonem. Tam zabrałem się z dwoma arabami, mówiącymi czasem przez telefon po francusku. Całą drogę słuchaliśmy arabskiej muzyki. Bomba. Panowie jechali do Saint-Étienne, a więc w pewnym momencie odbijali z autostrady na zachód. Powiedziałem, że wysiądę na ostatnim "Aire" przed zjazdem z autostrady, ale chyba się nie zrozumieliśmy. Mówiłem, że to tutaj, że tu wysiądę, po angielsku oczywiście, a więc oni popatrzyli, mruknęli coś po francusku, udali że zrozumieli, a potem i tak zjechali do Saint-Etienne i dopiero tam mnie wysadzili. No to masakra. Całe szczęście po półgodzinie pewna młoda pani ze starszym panem powiedzieli, że mogą mnie podrzucić do tego St. Etienne, skąd będę łapać na południe, równoległą do autostrady trasą. Pojechałem więc z nimi.
Okazało się, że młoda pani mówiła po angielsku, i to lepiej niż ja. W zasadzie nie powinienem pisać "pani", bo miała tylko jakieś dwadzieścia-parę lat. Gdyby nie to, że młoda pani okazała się być nauczycielką angielskiego z Paryża. Taki nawyk, że nauczycielka to pani. Angielskiego... no tak, można było się tego spodziewać po pierwszej Francuzce, jaką spotkałem, która mówiła jakoś podejrzanie dobrze po angielsku. I to jeszcze z Paryża.
Paryżance bardzo spodobał się napis z jakim łapałem - koniecznie chciała zdjęcie! :)
Co zabawne, nauczycielka jechała ze starszym panem przez BlaBlaCar, a więc dorzuciła mu się do paliwa żeby się z nim zabrać. A mnie pan wziął na stopa. Pani nauczycielka sama też kiedyś stopem podróżowała. Na koniec obiecała mi, że będzie tak uczyć w szkole angielskiego, żeby z Francuzami wreszcie szło się dogadać :D
Wysiadłem, pożegnałem się i zacząłem łapać dalej. Z młodym Francuzem podjechałem jakieś 15 kilometrów. I tutaj poczułem takie typowe francuskie południe. Domki z kamienia, klasztory, zabytkowe autka, totalna Francja :)
Mój następny kierowca był jednym z najciekawszych kierowców w moim krótkim jeszcze życiu. Przede wszystkim całkiem dobrze - według Polaka, lub bardzo dobrze - według Francuza - mówił po angielsku. O ile dobrze zrozumiałem, zajmował się budowaniem statków. Zwiedził cały świat - pół roku w Indiach, kilka miesięcy w Nowej Zelandii, autostopem po państwach Azji południowo-wschodniej, nawet Antarktyda. I nigdy w Niemczech, które graniczą z Francją. Nigdy w Polsce. Nigdy bardziej na północ niż Francja. W sumie ja też dziwny - Morze Północne w Anglii w 2012r., teraz Adriatyckie, zmierzam nad Śródziemne, a nad Bałtykiem co najwyżej leciałem .
Wracając do kierowcy - typowy globtroter - terenowa zabłocona furgonetka (z koszami świeżych moreli, którymi objadaliśmy się całą drogę), pełno starych map, jakieś naklejki, na twarzy kierowcy zarost, a w kierowcy pełno ekspresji, z którą opowiadał mi o swych światowych przygodach.
Jechaliśmy drogą równoległą do autostrady prowadzącej na południe. Pięknie i niesamowicie. Wzgórza, na nich plantacje winogron, czasem jakieś zamki, kręte drogi, małe miasteczka z kamiennymi zabudowaniami i klimatyczne kościoły...
Trochę jak Wielki Mur Chiński
Nietypowi pasażerowie :)
Wysiadłem niedaleko Walencji (francuskiej Walencji, jeszcze nie tej hiszpańskiej ☺ ), gdzie złapałem jak dotąd najbardziej zabytkowe autko, jakim kiedykolwiek jechałem! Co tam, że tylko 10 kilometrów. Nie mogłem nie wsiąść do...
dodoche'a!!! Czyli słynnego francuskiego Citroena CV2!
dodoche'a!!! Czyli słynnego francuskiego Citroena CV2!
Posiadaczka dodoche'a pochodzi z Paryża i jako tako mówi po angielsku. Ale tym razem nie to było przeszkodą na drodze komunikacji. Tym razem zawinił dodoche, w którym trzeba było krzyczeć, żeby się zrozumieć. Tak, czy siak - ciekawie było :).
Dalej jechałem z parą podróżników vanem, który zapewne też niejedno przeszedł. Z tyłu pełno różnych rzeczy nawalonych po klatkę piersiową jakby tam stanąć. Zdecydowanie ponadprzeciętne spakowanie na wakacje. Potem w okolicach Orange złapałem kolesia bez koszulki. Podwiózł mnie pod bramki na autostradzie, gdzie ruch był raczej mizerny. Ściemniało się, a ja nastawiłem się na spanie w krzakach w pobliżu. Na szczęście nie poszedłem się rozkładać, bo złapałem pracownika stacji benzynowej, jadącego akurat do pracy, który właśnie tam mnie podwiózł.
Gdzieś koło Awinionu, wielka stacja, 24/dobę, parking dla TIR-ów i osobówek, restauracje, prysznice, duży ruch... Za siatką plantacja winogron :). Zostanę tutaj na noc i rano będzie mi łatwo znaleźć coś w stronę Montpellier. Ale jeszcze tego samego dnia przeszedłem się po parkingu i znalazłem... polskiego TIR-a. Podszedłem do kierowcy, który spacerował dookoła i zagadałem. Okazało się, że jedzie do Montpellier właśnie, jutro z rana. Pogadaliśmy trochę, bo fajnie jest spotkać Polaka na obczyźnie i pomówić po swojemu. Umówiliśmy się, że jeśli jutro przed 7-mą nie znajdę nikogo do Hiszpanii, to mam do niego przyjść i zabiorę się z nim do Montpellier.
Na parkingu obok swoich osobówek niektórzy rozłożyli namioty, gdzie spali całymi rodzinkami, niektórzy spali w aucie... a ja położyłem się na karimacie pod ławką restauracji, jak bezdomny. Na wszelki przywiązałem się do plecaka, chociaż to, co cenne miałem ze sobą w śpiworze i w nerce. Ale całą noc było spokojnie - jakaś azjatycka rodzinka robiła sobie nawet grilla niedaleko z małymi dzieciakami... Czułem się bezpiecznie i rzeczywiście, było ciepło i miło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz