Pierwszego dnia maja pojeździliśmy trochę z rodzinką po ciekawych miejscach w regionie (Góra Strękowa, Narwiański Park Narodowy, Kiermusy, Tykocin i dodatkowo wpadliśmy na chwilę nad jezioro w Czechowiźnie, niedaleko Knyszyna). W regionie też jest ciekawie, a nie wszyscy o tym wiedzą, albo jak wiedzą, to nie wszyscy doceniają.
Ale prawdziwą MOJĄ majówkę zacząłem w niedzielę, w święto Konstytucji 3 maja. W sobotę pogadałem trochę z mamą, co ona na to, żebym pojechał jutro w góry. Bieszczady, albo Świętokrzyskie. Po paru godzinkach się zgodziła, więc zacząłem się pakować. Potem wróciłem jeszcze na urodziny przyjaciółki, a ok. 23:00 kończyłem się ogarniać przed wyjazdem.
Następnego dnia wystartowałem. Dalej nie wiedząc w które góry jechać. Jedyne, co zaplanowałem, to kierować się tam, gdzie mnie poniesie. Tak więc w niedzielę 03.05.2015 z rana pojechałem do Białegostoku na wylotówkę w stronę Rzeszowa i zacząłem łapać na początek właśnie tam. Dopiero po jakichś trzech godzinach zatrzymało się auto. Mimo to byłem przeszczęśliwy, bo trafiłem na młodą parę (i kociaka na tyłach), jadącą prościutko do Rzeszowa.
Na wstępie dostałem taki prezent, że aż się mordka cieszy!
Z Tobikiem na stacji benzynowej :)
Radek, Dominika i biało-rudy Tobiasz wracali właśnie z majówki z rodzinnych stron Dominiki. Naprawdę fajnie się złożyło, bo droga z Białegostoku do Rzeszowa była tą, którą chciałem mieć szybciej za sobą. Kot Tobiasz jest śmiesznym kotem. Właściwie, to jest normalny, ale śmiesznie wygląda podróżujący kot. Połowa tylnego siedziska przeznaczona była dla mnie, ale większa połowa (wiem, że to niemożliwe) dla kota. Podróżował w takim fajnym koszyku, a na podłodze miał swoją kuwetę ze żwirkiem. Wiem, że to normalne, ale pierwszy raz widziałem podróżującego kota ! :D.
Dojechaliśmy do Rzeszowa. Radek i Dominika (i Tobik) mieli wcześniej już zjeżdżać, ale postanowili dowieźć mnie do stolicy Podkarpacia na wylotówkę w stronę Bieszczad. Kocham takie miłe niespodzianki. Dodatkowo pokazali mi parę atrakcji Rzeszowa po drodze i troszkę opowiedzieli o mieście. Na koniec otrzymałem kilka porad dotyczących Bieszczad, a kierowca podał mi numer telefonu, gdybym potrzebował pomocy, lub ogródka na namiot w okolicach Rzeszowa. Bardzo sympatyczni ludzie (i Tobik) :). Łapałem dalej.
Moim następnym kierowcą był Pan Tomek, który do Polski przyjechał na majówkę z... Alp. A dokładniej z Chamonix, czyli można powiedzieć - z miejscowości u podnóży najwyższej góry Europy - Mont Blanc. A teraz jadę z nim w stronę Bieszczad - jego ojczyźnianych gór. Wiele się dowiedziałem od tego doświadczonego człowieka, jeśli chodzi o Bieszczady. Po raz kolejny powtarzam - autostop jest boski i wart więcej niż każdy inny środek transportu :D ;) .
Kolejny kierowca - Piotr - dowiózł mnie już busem do Sanoka. Nagle zrobiło się ciemno, a ja zacząłem się martwić o nocleg. Na szczęście Pan Piotr czytał mi w myślach i zaproponował rozbicie namiotu u niego na podwórku, lub przekimanie się w domu, gdzie całe piętro jest wolne. No chyba wiadomo, co wybrałem :P
Warunkiem noclegu była pobudka po 5-tej rano, ponieważ Pan Piotr musi jechać do pracy. Żaden problem, warto dla ciepłego i przytulnego miejsca na nocleg! A zawsze to dobra motywacja, żeby dzień zacząć wcześniej :).
Tak więc drugiego dnia ok. 6-tej rano ruszyłem w dalszą drogę. Na piechotę przemierzyłem Sanok, po drodze zdobywając punkt widokowy (wooho!), przeczekując deszcz, oraz uczestnicząc w kawałku mszy świętej w kościele. Nidy nie byłem tak rano w kościele! :D
Pogoda ogólnie była mizerna, ale widoki mimo wszystko ciekawe. Jakoś po 7-mej za sanocką fabryką Autosanów zacząłem łapać dalej. Z następnym kierowcą zrobiliśmy sobie małą wycieczkę. Jak dobrze pamiętam przyjechał z mamą do szpitala do Sanoka i ma trochę wolnego czasu, więc postanowił wybrać się w ukochane Bieszczady. Właściwie to właśnie z nim wjechałem oficjalnie w te Bieszczady. Przemierzając piękne wzniesienia i kierując się w stronę półwyspu Werlas na Jeziorze Solińskim, słuchaliśmy bieszczadzkiego zespołu KSU, których kawałki bezpośrednio nawiązują do tych pięknych gór.
Pierwszy kierowca, którego uwieczniłem na zdjęciu :D
Daleko słynna zapora na Jeziorze Solińskim
Kilkadziesiąt minut spędziliśmy na Werlasie (super miejsce:)) Następnie kierowca podrzucił mnie za Polańczyk i tam wyszedłem łapać stopa do Soliny. Dojechałem do celu z kierowcą-sportowcem. Solina. Największa zapora w Polsce. Niezła, robi wrażenie. Jednak zanim na nią się dojdzie, nie można sobie odmówić kupienia jakiejś pamiątki, czy oscypka. Tak właśnie zrobiłem... Pogoda wciąż nie rozpieszczała, bo kropił drobny deszcz. Ale Jezioro Solińskie świetnie się prezentuje nawet w taką pogodę.
Kocham ten kolor wody :D
Tablety, internety... ;)
Wreszcie nieselfie :D
Droga na zaporę
Powrót z Soliny
Następnie zacząłem się kierować jeszcze głębiej w Bieszczady. Złapałem na stopa Pana Krzysztofa, który był typowym byłym żołnierzem, mówił szybko i czasem po niemiecku i różnym innych językach. Na tyle wisiała jego marynarka, która wracała z wieloma odznaczeniami razem z Panem Krzysztofem z obchodów majowych świąt państwowych. Też ciekawy człowiek, powiedziałem mu, że aż szkoda, że tak krótko z nim jadę :D. Następnie na 2 raty dojechałem do Wetliny. I tam spadło mi na głowę pytanie: "No dobra, jesteś tu, i co teraz?".
Dwóch chłopaków, nieźle wyposażonych na górskie wspinaczki, oraz starszy pan kierowca, któremu na koniec musiałem dać piątaka za pokonanie z nim jakichś 2 kilometrów. Na te 2 kilometry wydałem więcej niż na całą resztę podróży z domu aż w Bieszczady...!
Pobyłem jeszcze trochę w Bieszczadach i postanowiłem wracać. Pogoda wciąż niepiękna, nie miałem żadnego dobrego pomysłu, a czas wciąż leciał. Najpierw złapałem rodzinkę do Wetliny.
W Wetlinie miałem swojego pierwszego towarzysza podróży. Przynajmniej przez paręnaście minut razem łapaliśmy autostopa. Czy tam autołapa.
Żądny przygód :)
Łapiemy stopa
Zaraz dowiedziałem się, że to dobrze, że nie poszedłem z chłopakami łazić po górach. Ujrzałem zbliżającego się jednego z nich. Tamten poszedł sam, bo okazało się, że ten musi wracać do pracy. Wkurzony poszedł coś zjeść. A ja złapałem stopa do Cisnej. Złapałem Przemka, który przedtem zgarnął jeszcze jednego autostopowicza i autostopowiczkę, ok. 25-letnich. Autostopowicz to Michał, a jego towarzyszka... Po jakimś czasie ogarnąłem się, że nic nie mówi. W końcu zapytała mnie "Do you speak English?". Jego towarzyszka to Austriaczka, imienia nie ogarnąłem. Przyszło nam łapać stopa dalej w Cisnej. Łapaliśmy we trójkę, potem doszła jeszcze jedna para, polska, i łapaliśmy w piątkę. Po półgodzinie odłączyłem się od grupy i poszedłem na spacer, podziwiałem ostatni raz góry, żeby po godzinie wrócić, zastać pusty przystanek i łapać samemu.
Łapałem dłuuugo. Dojechałem do Baligrodu, a kierowca wskazał mi miejsce i powiedział, że jak tu kiedyś będzie dom, to jestem zaproszony do niego na herbatę. Próbowałem zdobyć jakieś wzgórze w pobliżu, ale nie mogłem znaleźć nań wejścia. Ruszyłem więc dalej :).
W tym opuszczonym domku chciałem nocować, ale szybko się jakoś rozmyśliłem :D
Dalej do Sanoka dojechałem z Panem, który prowadzi z żoną firmę związaną z roślinkami i doniczkami. Kiedy wysiadłem robiło się już coraz ciemniej. Zrobiłem tylko zakupy w Biedronce (obowiązkowo w nich parówki) i udałem się w stronę wylotówki z Sanoka szukać miejsca na namiot. Znalazłem. Przy jakiejś polnej drodze, na uboczu, między cmentarzem i cerkwią, jakimś warsztatem, rzeczką i domami w oddali. Cmentarzem. Cmentarzem. Cmentarzem.
Znalazłem perfekcyjne drzewo, pod którym rzuciłem plecak i zacząłem szybko rozkładać namiot, ponieważ było już ciemno i zaczynał kropić deszcz. Niestety na nic moja szybkość, bo zanim wszedłem do namiotu byłem już mokry. Mało tego, na plecak zdążyły wejść mrówki. Leżę sobie w namiocie, podnoszę plecak i dostaję lekkiego zawału. Szybko zacząłem w nie pryskać dezodorantem, zgarniać w kąt namiotu, tłuc wszystkim co niepotrzebne, a pod ręką, i wyrzucać za "burtę".
Noc była okropna. Postanowiłem nie brać ze sobą karimaty, z myślą, że pewnie znowu mi się nie przyda... Głupio zrobiłem. Było tak zimno w nocy, że założyłem na siebie tyle ubrań ile dałem rady, wlazłem w śpiwór, a i tak się nie wyspałem.
Wstałem przed 5-tą rano i... no na razie skończę, teraz po prostu będą zdjęcia ;)
Nocleg w namiocie niedaleko cmentarza - polecam ;)
Gdy zobaczyłem te drzewko, od razu wiedziałem gdzie rozbiję namiot,
czułem jakby wyrosło specjalnie dla mnie :D
czułem jakby wyrosło specjalnie dla mnie :D
I jak tu nie kochać tego, co robię <3 ;)
Szkoda, że nikt nie zrobił mi zdjęcia, jak leżałem sobie na drzewku na tej poziomej gałęzi, z nogą zwieszoną w dół, czytając książkę i relaksując się w promieniach porannego słoneczka <3
Pamiątka na wspaniałym drzewku :)
Ok. 8-ej rano zacząłem łapać stopa w stronę Rzeszowa. Krótko czekałem i zatrzymała się mama z ok. 10-letnim synem,. Jechała z nim do lekarza. Autostop ma więcej wspólnego ze służbą zdrowia, niż można by się spodziewać. Gdyby nie służba zdrowia, tylu dobrych kierowców by mnie nie zgarnęło :). Prawie całą drogę przespałem, tak byłem zmęczony i tak było wygodnie :)
Fajna Politechnika Rzeszowska :)
Wysiadłem przy politechnice i chodziłem w tę i we w tę, bo raz znaki mówiły, że do Lublina prosto, a gdy już tam poszedłem, znaki zaczęły mówić, żeby wrócić. Ogarnąłem się, że po prostu jestem na obwodnicy Rzeszowa i czy obiorę tę wschodnią, czy zachodnią stronę, i tak dojadę na wylotówkę w stronę Lublina. Pokręciłem się z godzinę, a w tym czasie zobaczyłem, że na przystanek, na którym wysiadłem, zjechało autko. Tak jak myślałem, wysiadają z niego autostopowicze. Ale zaraz... Przecież to jest ta para, która dołączyła do naszej trójki w Cisnej i zrobiło się nas 5! Szliśmy na siebie i ja do nich: "czy my się już nie widzieliśmy?" ;). Wracali z Bieszczad do Gdańska. Światek mały jest.
W końcu postanowiłem ruszyć przed siebie, w stronę wylotówki. Spotkałem starszego ciekawego Pana, z którym szedłem dalej i rozmawiałem przez pół godziny, potem jakiś młody chłopak mi potowarzyszył. W końcu auto złapało mnie, a nie ja je. Kierowca zobaczył, że idę z kartką z napisem "Białystok", toteż postanowił się zatrzymać i podwieźć na wylotówkę z Rzeszowa :). Był łysy. Przedstawił się jako Szopen. Pytam go "serio Szopen?". A on: "A nie widać?". Więc ja na to: "Ale on miał chyba fryzurę:)". Na trasie do Lublina złapałem potem jeszcze m.in. architekta, czy też pana, pracującego w fabryce słodyczy, czy coś.
W Lublinie złapałem na stopa polityka PiS-u. Byłego starostę, jak dobrze pamiętam. Wracał ze swoją starszą mamą ze... szpitala. No jakżeby inaczej, znowu służba zdrowia w roli głównej ;). Dawno nie jechałem takim zabytkowym autkiem. Zabytkowym w takim sensie, że nie słyszałem co kierowca do mnie mówił :). Za podwózkę musiałem obiecać 2 rzeczy: 1. namówić rodziców do zagłosowania na Dudę, bo kiedy on nie wygra, Państwo Polskie przestanie istnieć, oraz 2. odmówić Zdrowaśkę za Panią Mamę Kierowcy :).
Potem robiło się już ciemno, ale złapałem na stopa ok. 20-letnią dziewczynę - Jolkę. Powiedziała, że to dziwne, że się zatrzymała, bo zwykle się boi. Kiedy powiedziałem jej ile mam lat i że wracam z Bieszczad, i że cały czas stopem, Jolka powiedziała, że będzie się chwalić swoim koleżankom, kogo takiego dziś wzięła na stopa...:). Przed całkowitą ciemnością udało mi się dojechać do Międzyrzeca Podlaskiego, jeszcze w województwie lubelskim.
I tu zaczęło się dziać. Znaczy się nie dziać. Nic się nie działo, żadne auto się nie chciało zatrzymać. Kierowca wysadził mnie w ogóle w Międzyrzecu, więc musiałem na piechotę wrócić na DK19. Potem szedłem przed siebie w stronę Podlasia. Szedłem tak przed jakies 4 kilometry. Skończyły się latarnie przy jezdni. Totalna ciemnica. Totalne odludzie. Pełno pijanych jakichś chrabąszczy. Dopiero zobaczyłem, że w okolicy są jakieś domki. Słyszałem, że jakaś Pani wyszła chyba psa nakarmić, więc krzyknąłem z drogi "Dobry wieczór!, Daleko stąd do najbliższego miasta?". Pani powiedziała, że nie jest stąd, ale niedaleko jest Międzyrzec... Szedłem więc dalej, łapałem dominujące tiry, ale też osobówki, ale nikt nie chciał się zatrzymać. W sumie w nocy tak to się nie dziwię. Sam bym się bał zatrzymać, kiedy zobaczyłbym w środku nocy przy drodze, na prawie odludziu, jakiegoś człowieka łapiącego stopa. Zacząłem szukać miejsca na kolejne rozbicie namiotu. Bałem się szczerze trochę. I byłem zawiedziony, że nie uda mi się już wrócić tego dnia do domu. Kiedy auta przejeżdżały obok mnie, robiłem błagalną minę, ale tym razem nie pomagało. Smutno mi się jakoś zrobiło, jakby ludzie nagle zaczęli mnie olewać i traktować jak jakieś zagrożenie. Rozumiałem to, ale czułem się okropnie. Mialem "trochę" czasu, więc odmówiłem Zdrowaśkę. Najpierw za Panią Mamę Kierowcy Polityka PiS-u, potem za siebie. Żebym może się stąd jakoś wydostał...
Potem łapałem jeszcze trochę i nagle jakieś przejeżdżające auto zaczęło zwalniać... Białostockie numery! Podbiegłem szybko i młody mężczyzna uszczęśliwił mnie niesamowicie, mówiąc, że jedzie do samego Białegostoku. WOW! Pogadaliśmy trochę, zadzwoniłem do mamy, że wszystko ok, żeby się nie martwiła już.
Powiedziałem kierowcy, że ja to właściwie z Czarnej Białostockiej jestem. A kierowca na to: "Na prawdę?! No wiedziałem, że Cię skądś kojarzę, bo ja tam pracowałem przez jakiś czas. Bo ja to tak w ogóle księdzem jestem.".Zdrowaś Maryjo... WOW! Taki natłok wszystkiego naraz. Ciemno, nikt się nie zatrzymuje, bo każdy się boi, totalne odludzie, województwo lubelskie, dupa, dupa, dupa. ciemno. Odmawiam Zdrowaśkę, i co? I ksiądz się zatrzymuje. I wyciąga mnie z tego zadupia. I mówi, że coś go tak natchnęło podświadomie, żeby się zatrzymać. WOW. WOW! I to ksiądz, który był w moim mieście!!! A złapałem go pewnego majowego wieczoru w województwie lubelskim! Bo studiuje w Lublinie, ale akurat jechał tak sobie do Białego odwiedzić miasto!
Bóg chyba znowu nie mógł odpuścić mi cudu podczas podróży !!! :) I to jakiego cudu! :D
Ksiądz Marcin ogólnie uczył religii w moim gimnazjum, ale był z drugiej parafii, a ze szkoły też jakoś bardzo go nie kojarzę. Urodził się we Francji, w Nicei, a mieszkał przez połowę swojego życia w Paryżu. Przegadaliśmy całą drogę. Niesamowicie nam się gadało, o wszystkim - głównie o muzyce :). Niesamowita osoba!!! :) Przekonał mnie do Francji, języka francuskiego i do Paryża, do którego byłem raczej trochę zniechęcony, po tym, czego o nim się od ludzi nasłuchałem.
Jednak taka prosta droga byłaby trochę nudna, gdyby nie jakaś niespodzianka po drodze. W środku lasu i w środku nocy zatrzymała nas policja. Za przekroczenie prędkości... Strachu się najadłem! Ale Marcin powiedział, że jest księdzem i do brata tylko sobie jedzie, więc było śmiesznie :) I w sumie nie było żadnego problemu! :)
Marcin opowiadał mi także, jak to jest być księdzem. Na przykład, kiedy przychodzi w sutannie nad zalew i widzi, jak młodzież chowa alkohol i papierosy, to ma z tego taką polewkę, bo przecież jest normalnym człowiekiem i doskonale wie, jak wygląda życie. :)
Dojechaliśmy do Białegostoku przed północą. A jednak, to też się udało, no niech mnie!!! Wyjechała po mnie mama, przywitała się z Marcinem "po księżemu", co było trochę zabawne, pogadaliśmy chwilę, pożegnaliśmy się i pojechaliśmy do domu. Noc 5/6 maja 2015r.. Koniec majówki. Znowu wracamy do rzeczywistości i codzienności. Dziękuję :)